XI
– Co tu dużo mówić, nawaliłem i tyle – oświadczył Wedge, gdy lecieli już spokojnie w nadprzestrzenii.
Luke oderwał wzrok od widocznych za iluminatorem gwiazd, będących w tej chwili tylko rozmazanymi plamami.
– Nie, Wedge – oświadczył cicho. – To ja nawaliłem. Dałem się pokonać i nie obroniłem ani jej, ani nikogo innego. Jaki ze mnie mistrz Jedi?
– Przestań – burknął korelianin. – Sam przecież mówiłeś, ze w dzisiejszych czasach to uczeń musi być silniejszy od mistrza. –
Luke westchnął ciężko. Wedge na moment oderwał wzrok od przyrządów kontrolnych statku, po czym zapatrzył się w twarz przyjaciela. Mimo bez wątpliwie młodego wieku, sprawiała wrażenie, jakby Luke przeżył całe setki lat. Na wymizerowanym obliczu widać było zmęczenie i rezygnację, a w kącikach niebieskich oczu pojawiły się zmarszczki. Nigdzie nie było już śladu tego zawadiackiego, beztroskiego pilota X-winga, który leciał u boku Wedge'a kilka lat temu, by zniszczyć śmiertelnie niebezpieczna gwiazdę śmierci..
Luke nagle wstał, podszedł do modułu z napojami i wyjął ze środka niewielki kartonik soku, którym bez słowa rzucił w Wege'a. Pilot zręcznie złapał lecący ku niemu przedmiot, otworzył róg kartonika zębami i obserwował, jak Luke siada z powrotem w fotelu drugiego pilota, złączywszy razem dłonie spoczywające na kolanach.
– Za ile wyjdziemy z nadprzestrzenii? – Spytał Luke przyjaciela cichym, monotonnym głosem.
– Za około godzinę i kwadrans – odparł Wedge.
– Dobrze się składa. – Luke utkwił swe blado niebieskie oczy w twarzy przyjaciela. – Daj mi godzinkę… No może pół.
– Ale Luke, co ty… – Zaczął Wedge, lecz Luke zamiast odpowiedzieć westchnął tylko ciężko, po czym zamknął oczy, zapadając po chwili w sen i zaczynając głęboko i miarowo oddychać.
– Jasne – mruknął Wedge, obserwując przyjaciela. – Śpij, Luke. Zajmę się całą resztą. I tak już za bardzo wszystkim się martwisz. –
Była noc. W niewielkim pokoiku na poddaszu panowała cisza… Za głęboka cisza. To właśnie ta cisza przebudziła Luke'a, który usiadł gwałtownie na łóżku. Zazwyczaj różne odgłosy życia go uspokajały, nawet praca różnych kuchennych maszyn, pozostawionych na noc przez ciotkę Bereu. Teraz jednak Luke wyczuwał jakiś niepokój, chociaż nie znał jego przyczyny.
Powoli i najciszej jak mógł wstał, narzucając pospiesznie na ramiona pled i otulając się nim. Starając się czynić jak najmniej hałasu wyszedł s pokoju i powoli zaczął schodzić na dół. Na bosaka dotarł do drzwi wejściowych, a po chwili wyszedł w chłodną noc pustyni. Jego małe stopy od razu utonęły w piasku, lecz go to nie zatrzymało. Znał tatooine na tyle, ze wiedział gdzie iść. Jednak tym razem kierował się przeczuciem.
Musiał wyglądać dziwacznie. Samotne, kilkuletnie dziecko, błąkające się w środku nocy po pustyni, otulone tylko pledem, pozbawione jakiej kolwiek broni, stojące twarzą w twarz z bezlitosna przyrodą planety.
Luke dotarł aż na skraj bezpiecznej farmy, z kąt zobaczył stado olbrzymich, pokrytych futrem stworzeń, których dosiadali ludzie, owinięci niczym mumie różnego rodzaju szmatami.
Już, już miał zawrócić i pobiec do domu, gdy z oddali usłyszał męski głos:
– Luke! Niech cię licho, gdzie ty si e włóczysz o tej porze? –
TO był wuj Owen. Podbiegł do Luke'a i chwycił go za ramiona, odwracając w swoją stronę.
– Wujku – odezwał się Luke, wyciągając drobna, dziecięcą dłoń i pokazując kierunek. – Patrz tam. To jeźdźcy Tusken. Idą prosto na nas. –
Owen Lars szybko schwycił bratanka za rękę, po czym pociągnął w stronę domu, by ostrzec swoja rżonę przed zagrożeniem…
Luke otworzył oczy. Przez chwilę wydawało mu się, ze wciąż czuje powiew chłodnego wiatru pustyni i drobinki piasku wpadające do oczu. Rozejrzał się po kabinie i oprzytomniał całkowicie.
– Co się stało? – Spytał Wedge, widząc jego wzrok.
– Miałem dziwny sen – zaczął Luke. – Sen z mojego dzieciństwa na tatooine. Tylko ze… To nie był sen. To stało się kiedyś naprawdę.
– Co masz na myśli? – Spytał Antilles.
– Kiedyś, gdy byłem mały… Pewnej nocy obudziłem się nagle… Wyczuwałem jakieś zagrożenie dookoła. Sam nie wiedziałem z kąt to się wzięło. Teraz już wiem, ze nieświadomie posługiwałem się wtedy mocą. Jak się potem okazało, udało mi się niemal w ostatniej chwili ostrzec ciotkę Berru i wuja Owena przed napadem ludzi pustyni.
– Ok. – Wege w zamyśleniu przygryzł wargę. – Ale co to ma wspólnego z Shayley?
– Nie wiem. – Luke wzruszył ramionami, co sprawiło, ze jego brązowy płaszcz jedi zafalował, nadając jego właścicielowi wrażenie jeszcze drobniejszego niż był
w rzeczywistości. – Obawiam się, ze to coś w rodzaju ostrzeżenia. Coś się stanie. A my musimy temu zapobiec. –