Categories
recenzje wszelakie.

Mike Oldfield – man on the rocx

Witajcie.
Jak obiecałam rano, postaram sie zrecenzować wam album, który częściowo znam już od około trzech lat, ale tak naprawdę wgłębiłam sie w niego teraz i coś mogę na ten temat powiedzieć. Z góry przepraszam jeśli coś będzie wyglądało nie tak jak powinno, ale dopiero się uczę pisać recenzje czegokolwiek, a ten blog będzie idealnym do tego miejscem przed wypłynięciem na głęboką wodę.
Tak więc płyta, o której zamierzam wam coś nie coś powiedzieć to album Mike’a Oldfielda zatytóowany man on the rocx, wydany w roku 2014. Moim zdaniem rużni się nieco od twórczości pana Oldfielda, z którą poznałam sie w roku 2012, a zwłaszcza urzekła mnie wtedy płyta the song of distant earth. Nie wgłębiałam się w życiowe pobódki Oldfielda, które nim kierowały kiedy jego muzyka trochę zeszła już na psy.
O samym albumie man on the rocx mogę powiedzieć tyle, że jest to album w pełni wokalny, gdzie głosu urzycza Luke Spiller, który jest także frontmanem hardrockowego zespołu the struts. Jego wokal jest dość ekspresyjny, można nawet powiedzieć że w niektórych momentach aż ostry, co dość nie źle komponuje sie z ogólnym wydźwiekiem aranżacji.
No więc lecimy d początku. Jako pierwsza na albumie jest piosenka sailing, bardzo moim zdaniem radosna i żywiołowa, nadająca sie idealnie na rozpoczęcie płyty.

Witajcie.
Jak obiecałam rano, postaram sie zrecenzować wam album, który częściowo znam już od około trzech lat, ale tak naprawdę wgłębiłam sie w niego teraz i coś mogę na ten temat powiedzieć. Z góry przepraszam jeśli coś będzie wyglądało nie tak jak powinno, ale dopiero się uczę pisać recenzje czegokolwiek, a ten blog będzie idealnym do tego miejscem przed wypłynięciem na głęboką wodę.
Tak więc płyta, o której zamierzam wam coś nie coś powiedzieć to album Mike'a Oldfielda zatytóowany man on the rocx, wydany w roku 2014. Moim zdaniem rużni się nieco od twórczości pana Oldfielda, z którą poznałam sie w roku 2012, a zwłaszcza urzekła mnie wtedy płyta the song of distant earth. Nie wgłębiałam się w życiowe pobódki Oldfielda, które nim kierowały kiedy jego muzyka trochę zeszła już na psy.
O samym albumie man on the rocx mogę powiedzieć tyle, że jest to album w pełni wokalny, gdzie głosu urzycza Luke Spiller, który jest także frontmanem hardrockowego zespołu the struts. Jego wokal jest dość ekspresyjny, można nawet powiedzieć że w niektórych momentach aż ostry, co dość nie źle komponuje sie z ogólnym wydźwiekiem aranżacji.
No więc lecimy d początku. Jako pierwsza na albumie jest piosenka sailing, bardzo moim zdaniem radosna i żywiołowa, nadająca sie idealnie na rozpoczęcie płyty.
Potem już niestety nie jest tak beztrosko i kolorowo.
Jako drugie mamy moon shine, też ładne, z domieszką lekko celtyckiego akcentu za sprawą charakterystycznych dla tej muzyki instrumentów. Skrzypiec i fletu, no i oczywiście skocznej celtyckiej melodii. Osobiscie ta piosenka swego czasu poprawiła mi nastruj w ciężki dzien, podobnie jak robiło to nie raz sailing.
Następnie mamy tytółowe man on the rocx. Niby spokojna balladka, która wraz z czasem jej trwania przeradza się w pełen ekspresji utworek. Nie wiedzieć czemu wzrusza mnie w tej piosence tekst.
Potem mamy podobne do tego cast away, które urzekło mnie za pierwszym razem, ale na ten moment już mi się znudziło, a jego miejsce zajęło właśnie man on the rocx.
Następnie jest minutes, o którym za wiele nie napiszę. Bardzo podobne do sailing, lecz z racji tego, że był pto pierwszy utworek z tej płyty który poznałam, a który mnie do niej przyciągnął, mam do niej pewien sentyment.
I tu w sumie konczy się ta lepsza część, ponieważ następne dreaming in the wind i nuclear nie złapały mnie za serce ani troche, ewentualnie mogą sobie lecieć na tło przy sprzątaniu czy coś. Podobnie rzecz ma sie z ósmą piosenką, czyli Chariots. Jakoś klimat mi nie pasuje i tyle.
Następnie mamy kolejną balladkę following the angels, która jak na balladke jest już trochę za bardzo rozciągnięta, tak jakby panu Oldfieldowi skonczył się w połowie pomysł i postanowił tą luke wypełnić przedłużonym refrenem.
Następnie mamy kawałek Irene, co do którego mam takie same odczucia, jak do trzech opisanych po wyżej. Gdyby go zabrakło, specjalnie bym się nie obraziła.
No i na koniec mamy trochę religijną balladkę I give my self away, co do której nie wiele mam do powiedzenia. Taka sobie po prostu, od takie akonczenie na uspokojenie emocji i być może skłonienia do refleksji.
Reasumując perłą jest na tym albumie mocny i ekspresyjny wokal i niektóre aranżacje, no i w paru przypadkach tekst. W wersji dwu płytowej oprucz oryginału mamy też instrumentale, więc można sobie porównać jak to brzmi z i bez wokalu.
No i myślę że na ten moment to tyle. Nie mam pojęcia jak mi to wyszło, czy zachęciłam was do wysłuchania tego albumu czy nie, ale jak to mówią, pierwsze lody przełamane i recenzja napisana, jaka by nie była.
Trzymajcie się zatem i w razie co możecie mnie korygować tak na przyszłość. Przyda mi się to do pisania recenzji książkowych gdzieś w szerszym gronie.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

EltenLink