Categories
krutkie opowiadania

lepsze jutro

Z braku weny wrzucam wam opowiadanie, które napisałam dwa lata temu, a przed chwilą dokonałam jeszcze paru kosmetycznych poprawek. Jest to opis wewnętrznej walki Kylo Rena z samym sobą. Umieściłam to pod koniec akcji przebudzenia mocy, po walce Kylo Rena z Rey, po której ranny zostaje ewakuowany na statek najwyzszego porzątku. Nie spodziewajcie się tam zadnej akcji, nawet zadnych bardziej rozbudowanych dialogów.

Lepsze jutro

Kylo Ren leżał samotnie w przedziale medycznym kosmicznego promu najwyższego porządku. Fizyczny ból, który odczuwał z powodu odniesionej rany był niczym w porównaniu z cierpieniem psychicznym. Obrazy wydarzeń kilku ostatnich godzin nieustannie przelatywały mu przez pamięć, niczym przewijane nagranie z holokamery. Tajemnicza dziewczyna którą zchwytał i przesłuchiwał, ten moment gdy to ona miast niego wdarła się do jego umysłu, to co do niego powiedziała. Jej imię. To że on sam nie potrafił jej zabić. Moment gdy po raz pierwszy dotknął jej twarzy…
Znowu pustka, bezwiedna nicość, mgła. Z za mgły pojawia się nagle inna twarz, słychać inny głos. Głos i twarz Hana Solo, jego ojca. A on sam? Co on zrobił? Zabił własnego ojca, chodź światło było już tak blisko niego, dosłownie na wyciągnięcie ręki. Światło, płynące od jego ojca. Tak nie wiele mógł zrobić by ku niemu zawrócić. Mógł zwyczajnie chwycić dłoń rodzica. Dłoń, która by go nie odtrąciła…
Ren zdusił wzbierający w gardle krzyk, zaciskając zęby. Nie mógł nic zrobić ponad to czego dokonał. Nie mógł iść w stronę światła, ponieważ należał do najwyższego porządku, do najwyższego wodza Snoke'a. To jemu poprzysiągł posłuszeństwo, nie mógł zawrócić z tej ścieżki, nie ważne kto by go do siebie przyzywał. Chciał być silniejszy, walczył dla swoich własnych przekonań, które uważał za słuszne. Musiał zabić ojca. Musiał odgrodzić się od przeszłości, odciąć niewidzialną linę, która wiązała go ze światłem, z tamtym światem. Z Ojcem, wujem, z matką…
Znowu poczuł ucisk w gardle. Odetchnął spazmatycznie. Poczuł się nagle odsłonięty, bezbronny i słaby. Przeraźliwie słaby.
– Obiecałeś mi siłę – rzucił oskarżycielsko w myślach pod adresem Snoke'a. – Obiecałeś mi potęgę po tym co zrobię. Dokonałem tego, zdobyłem się na odwagę, zebrałem wszystkie swoje siły i zrobiłem to. A teraz czuję się tak, jakbym zamiast stać się potężniejszy, stracił wszystko co do tej pory miałem. Oszukałeś mnie. Wszyscy mnie oszukali. –
Wyciągnął rękę i dotknął swojej twarzy, której teraz nie przysłaniała metalowa maska. Dotarło do niego mgliście, że jego ręka drży, a policzek, którego dotyka jest mokry. Na pewno od krwi. Tak, nie może być inaczej. Rana, którą zadała mu owa dziewczyna była poważna, o mało go nie zabiła. Wziął rozdygotany oddech. Dotarło do niego, że to co czuł na policzku w cale nie było krwią. To były łzy, jego łzy.
Ogarnęła go nagle nieodparta chęć sięgnięcia po miecz i rozwalenia wszystkiego co stanie mu na drodze. Jednak był zbyt słaby by dać się ponieść dławiącej go furii, złości na samego siebie za to, że okazywał słabość. Że zadawał sobie pytanie kim tak naprawdę jest. Słowa Hana Solo obudziły w nim wspomnienia. Dzieciństwo, ciepłe objęcia matki… Nie, nie może o tym myśleć. Ze złością wyrzucił z głowy ten obraz, skupiając się tylko na nienawiści, jaką czul obecnie do całego świata. Czuł się zdradzony i oszukany. Bezwiednie zacisnął dłonie w pięści tak mocno, że aż zbielały mu knykcie.
– Światło jest blisko – Usłyszał nagle w głowie odległy głos. Dysząc cieżko usiłował go odepchnąć. Ten głos był tak bardzo znajomy…
– Skywalker – rzucił ze złością. – Nie wierze już w ani jedno twoje słowo, słyszysz? W ani jedno! Znajdę cie, nie ukryjesz się przede mną.
– Nie mam zamiaru – odpowiedział spokojny głos Luke'a Skywalkera. – Będę czekał na ciebie. Nadal jest w tobie Ben Solo, wiem o tym.
– Nie prawda! – To odkrzyknął inny głos, znacznie wyraźniejszy i ostrzejszy niż Luke'a. Po chwili ciągnął już spokojniej, niemal hipnotyzująco:
– Staniesz się potężny, Kylo Renie. Zaufaj ciemności, pozwól się jej poprowadzić. Pamiętaj o tym kim jesteś. Nie wyrzekniesz się tego. Nie ma w tobie współczucia, litości czy zwątpienia. –
Ren zadrżał. Czuł się tak, jakby jego świadomość została rozszczepiona na dwie odrębne części. Jedna z nich chciała posłuchać głosu wuja, lgnęła do światła i zdawała się nazywać Ben, druga natomiast, będąca Kylo Renem bezgranicznie ufała Snoke'owi. Bo to Snoke był osobą która się o niego troszczyła. To najwyższy wódz pokazał mu kim tak naprawdę może być, jeśli wyrzeknie się swoich słabości.
Przymknął powieki. Przed jego oczami pojawiła się znowu twarz matki, lecz nie ta jaką pamiętał z dzieciństwa. Jej długie włosy były siwe, a twarz zmęczona i porzeźbiona zmarszczkami.
Serce Kylo Rena jakby zwolniło rytm, lecz tylko na chwilę. Zaczęło nagle bić szybciej, przyspieszając przy tym oddech, domagając się więcej tlenu.
– Mamo… – Szepnął Kylo Ren w ciemność. – Pomóż mi…
– Nie ma tu twojej matki, nie masz nikogo. Nikogo nie potrzebujesz. – Głos Snoke'a zdawał się rozbrzmiewać w nim samym.
– Rey! – To imię Kylo Ren wręcz wykrzyczał, wbrew sobie. Po raz kolejny zobaczył tą dziewczynę, z pozoru delikatną i kruchą, patrzącą na niego z nienawiścią, unoszącą miecz do ostatecznego ciosu, mającego zakończyć jego życie… Lecz ten cios nie nadszedł. Nie dała rady go zabić. Była słaba. Zostawiła go po prostu rannego i odeszła. Snoke ma rację. On nikogo nie potrzebuje. Nikomu na nim nie zależy, a wiec jemu też nie powinno na nikim zależeć. Na nikim oprócz siebie. Tak mu przecież tyle razy powtarzano. Lecz czy na pewno na nikim mu nie zależy? Czy nie zaczęło zależeć mu właśnie na tej dziewczynie? Na tej zwyczajnej zbieraczce złomu?
Ren uspokoił oddech. Opadł bezwładnie na poduszkę, postanawiając poddać się Snoke'owi, chodź czuł, jak na dnie jego serca roznieca się jakiś nikły płomyk, który miał za zadanie napełniać go światłem i ciepłem, Być może kiedyś wybuchnie ogniem tak jasnym, że będzie w stanie wyrwać Kylo'rena ze szponów ciemności, albo zgaśnie całkiem, stłumiony przez Snoke'a. Tego nikt nie jest w stanie przewidzieć. Przyszłość zawsze jest w ruchu. Jest zmienna i nieprzewidywalna, lecz być może da Kylo Renowi nadzieję i wiarę w lepsze, dobre i pełne światłości życie. Wiarę w lepsze jutro.

Categories
krutkie opowiadania

pamietnik Luke’a Skywalkera

Postanawiam podzielic się z wami ostatnią i chyba najstarszą z tego typu rzeczy. Napisałam to w roku 2012, potem nawet zrobiłam z tego audio, ale dziele się z wami jednak tekstem. To nie jest nic szczególnego. Po prostu wydarzenia z trylogii od części IV do części VI opisane z punktu widzenia Luke'a i dodane cos tam ode mnie.

Pamietniki Luke'a Skywalkera

Dzien pierwszy
Minęły dwa dni. Dwa dni, odkąd opuściłem moja rodzinną planetę Tatooine i wyruszyłem wraz ze starym Benem Kenobim oraz zarozumiałym i pewnym siebie Hanem solo na alderaan, Porzucając wszystko czym do tej pory żyłem. Dwa dni, odkad ludzie pustyni zaatakowali mnie, a żołnierze imperium zamordowali ciotkę Beru i wuja Owena zprawiajac, ze nie miałem juz do kad ani po co wracać. Minęly dwa dni, odkąd cały mój dotychczasowy swiat legł w grózach,, odkad podiąłem decyzję, ze chce zostać rycerzem Jedi i bronić pokoju i zprawiedliwości w galaktyce. Tylko to mi teraz pozostało: iźć śladem mego ojca.
Dzień drógi
Dzisiaj poraz pierwszy poczułem w sobie istnienie mocy podczas ćwiczeń unikania srebrzystej kuli, nazywanej szperaczem. Nie widząc jej zdołałem odbic ją mieczem, to było niezwykłe uczucie, jakbym pogrążyl się we snie, moimi działaniami nie kierowała myśl, a z każdą chwilą byłem coraz pewniejszy tego, ze chcę zostać jedi.
Dzień trzeci
Kolejna strata. Zwycięstwo a zarazem porażka. Udało nam się uratować ksieżniczke Leię, wiezioną przez samego lorda vadera, zato Ben kenobi odszedł w odchłań mocy, rozciety na pół przez czarnego lorda Sith. Nic nie dalo się zrobic, a ja wciaz nie moge uwierzyc, ze już go nie ma.
Dzień czwarty:
Pierwszy poważny krok, podięty przez rebelie przeciwko imperium. Pierwsza poważna bitwa, w ktorej brałem udział, a której celem i jednocześnie zakończeniem stało się zniszczenie największej stacji bojowej imperium, jaką do tej pory wybudowano: gwiazdy śmierci. Wielu poległo, w tym mój najlepszy od dawnych lat przyjaciel Biggs. Jednak w tym wszystkim pocieszajace były dwa fakty. Gwiazda smierci, zagrażająca całej galaktyce przestała istnieć, a ksieżniczce Leii nie stała się zadna krzywda, w czasie całej potyczki bezpiecznie obserwowała jej przebieg. Mysli o Leii budziły we mnie jakieś przyjemne uczucia, była taka piękna, dumna i szlachetna, a ja nie potrafiłem niekiedy oderwać od niej mysli. Nawet Han solo stał mi się blizszy. Zmienił się. Kiedys byl to zapatrzony w siebie materialista, który robil coś tylko wtedy, gdy przynosiło mu to wielkie kożyści. Tego dnia udowodnil jednak swą zmianę, ratując mi życie i pomagając osiagnać to, o co wszyscy walczyliśmy.
Dzień piaty
Minęły trzy lata, w czasie których działo się bardzo wiele, i równie wiele zmieniło. Mam juz 23 lata, a wszyscy nazywają mnie komandorem Skywalker. W tym samym czasie cała rebelia przeniosła się na lodową planetę Hoth. Było to straszne miejsce, lecz dawało zchronienie. Mogłem się przekonać o jego grozie po zpędzeniu całej mroźnej nocy, zagubiony gdzieś w pustkowiu i konajacy z zimna. I wlaśnie wtedy go ujrzałem. Bena Kenobiego, który polecił mi wyruszyc do ukłądu Dagobah, odszukać Yodę, starego mistrza Jedi i pobrrać u niego odpowiednie nauki. Gdyby nie ratunek Hana Solo, zapewne nigdy nie dane by mi było zpełnić tego, o co prosił mnie Ben.
Dzień szósty
Od długiego czasu jestem juz w układzie Dagobah, szkolac się wytrwale na Rycerza Jedi. Szkolenie to jest niekiedy morderczym wysiłkiem. Wyjątkowo długie biegi, wysokie na osiem metrów skoki, stanie na rękach bądź na jednej ręce z mistrzem Yodą siedzącym na podeszwach butów… lecz w końcu musiałem ponieźc porażkę. Mistrz Yoda zaprowadzil mnie w straszne miejsce, królestwo zła i ciemności, poczym kazał mi tam wejźć, bez miecza. Ja jednak nie posłuchałem mistrza i zabrałem broń. Gdy tam wszedłem, po jakimś czasie wędrówki po ciemnej i strasznej jaskinii Ujrzałem przed soba zjawę Dartha Vadera. Lecz gdy pod wpływem ciosu mojego świetlnego miecza zjawa rozpadłą się na pół, z pod rozwalonej maski spojrzała na mnie nie twarz lorda Sith, lecz moja własna. Nie wiem co to oznaczalo. Może to była pewnego rodzaju przestroga? A moze kara za to, ze wziąłem ze soba miecz, podczas gdy powinienem zostawić go przy mistrzu? Nie wiem, Nie pytalem o to Yody i sam nie wiem, czy chciałbym poznać odpowiedź.
Dzien siódmy
Coraz częściej przekonuje się o tym, jak wiele potrafi moc i ile jest w stanie pokazać. Widze przyszłosc, odczuwam fizyczny i psyhiczny ból, czuje cierpienie przyjaciół. Leii, Hana, Wookiego Chewbaccy. Czuje i widzę to nawet w snach i wiem, ze powinienem byc z nimi, ze oni cierpia z mojego powodu. Wiem, zę to mnie szuka Vader i nie potrafię się pogodzic z faktem, ze jestem tu, na dagobah, tak daleko od nich i jedynym moim zadaniem jest ukończyć szkolenie, podczas gdy im grozi śmierć. Serce walczy u nie z rozsądkiem, rozsądek każe zostac tu, gdzie jestem bezpieczny, natomiast serce ciagnie mnie do przyjaciół, chce się z tąd wyrwać, pomódz im.
Zaczyna mnie to coraz bardziej przytłaczać.
Dzień usmy:
Po tym, jak ku niezadowoleniiu i trosce mistrza Yody wbrew jednak rozsądkowi opuściłem ukąłd Dagobah, by oocalic przyjaciół zdarzyło się coś, co dowiodło, zę mistrz yoda miał rację, ze nie byłem jeszcze gotowy na to co się stało. Poraz pierwszy od dwoch lat stanąłem twarzą w twarz z samym Vaderem. Do tej pory odczuwam żal i pustkę. Do tej pory pamietam ból, jaki zadał mi Vader, odcinając mi rękę. Do tej pory jestem wstrząśniety tym, co mi powiedział. Jestem jego synem. Darth Vader, czarny lord Sith jest moim ojcem. Do tej pory nie potrafię zrozumieć, dla czego Ben mnie okłamał, dla czego powiedział zę mój ojciez zginał z ręki Vadera? Na sama tą mysl czuje ból, a myślach pojawia się wciaz to samo pytanie, zadawane w próżnię, w nicość: Ben, dla czego? Dla czego mi nie powiedziałeś? Wciaż słyszę w myslach głos Vadera: "synu, chodź ze mna…", "Luke, to twoje przeznnaczenie…"
Ta prawda przeraziła mnie bardziej niż powinna.
Dzień dziewiąty:
Wciąż nie moge się otrząsnać po wydarzeniachc z przed ostatnich dni, po walce z Vaderem, z… z moim ojcem. Do tej pory zadaję sobie pytanie: co zyskałem, gnajac na ośleb wbrew ostrzerzeniom mistrza i ryzykując wszystkim czym sie dalo? odpowiedź przychodzi samoistnie: przerarzającą prrawdę o swym pochodzeniu i czarną, mechaniczną dłoń. Mało brakowało a bym przegral. Vader nie mógł mnie okłamać, czułem prawdę w jego slowach. A zatem jeśli to prawda, to czy wszystko czym zylem do tej pory to tylko gra? Czy moje dążenie ku dobru i wstręt do zła było tylko przykrywką? Kim tak naprawde jestem, kim powinienem być? Czy między dobrem i złem jest jaka kolwiek granica? A jeśli jest, to kiedy ją przekraczamy? Równie łatwo mozna służyć dobru i z nienacka stanąc po ciemnej stronie jak i na odwród. Na własne oczy widziałem, jak zło moze zatryumfować. Han został zchwytany przez Jabbę i zatopiony w karbonicie, na to też nic sie nie dało poradzic. Nie, to wszystko nie tak, to nie miało się tak zkończyć, nie miało i nie moglo się tak zkończyć. Ile jeszcze strat przyniesie moja słabość? Dla czego to sie wszystko tak zkończyło? Dla czego?
Dzień dziesiąty
Minąl kolejny rok, a we mnie nastała zmiana, bardzo istotna i zauważalna. Przestałem juz byc tym beztroskim chłopcem, którym byłem jeszcze trzy lata temu. Stalem się poważny, utraciłem zdolnośc smiania się… Nie wiem czy na stałe, ale na pewno na jakis czas, dojżałem do zycia, do roli, jaka musze odegrać i do tego by być w pełni rycerzem Jedi. Dawny Luke gdzies zniknął, przestał istnieć. Byl inny, nie do końca, ale jednak inny.
Dzień jedenasty:
Po uwolnienie Hana z rąk Jabby wróciłem na dagobah, by dokonczyc szkolenie. Zastałem mistrza Yodę konającego. Dla czego los odbiera mi po kolei tych, którzy tak wiele znaczyli w moim zyciu i którzy tak wiele dla mnie zrobilii? Wój, ciotka, Ben, mistrz Yoda… Ponad to dowiedzialem się, że nie jestem sam w rodzie Skywalkerów, ze mam siostrę. Siostrę, którą jest Leia. Czuje się nie zdolny do czego kolwiek, nie zdolny do tego, by poraz kolejny zmierzyc się z Vaderem. Czuje, ze zawiodę poraz kolejny. Jedyna nadzieja, jaka pozostala całej rebelii jest w Leii. W Leii Organa, mojej bliźniaczej siostrze.
Dzień dwónasty
Im częściej mysle o spotkaniu z Vaderem, tym bardziej wiem, ze to nie uniknione. Mam juz plan, w tym cała nadzieja. Muszę postarać się nawrócić ojca, pokazać mu, ze istnieje w nim jeszcze ta dobra cząstka. A jeśli mi się nie uda i zginę… Wów czas Leia będzie musiała ponieść to brzemie za mnie, nauczyc się kożystać z mocy tak jak ja.
Wyczuwam w moim ojcu dobro. Miał juz okazję mnie zabić, a nie zrobił tego. Wiem ze nie odda mnie imperatorowi, wiem ze nie będzie w stanie mnie zabić. Wiem to, i w tym pozostała cala nadzieja by go nawrócić.
dzień trzynasty:
To co nieuniknione zbliża sie coraz bardziej, wiem o tym. Czuje obecność Vadera, wiem ze jest tam gdzie ja, tam gdzie wszyscy pozostali. Nie moge ich narazać, zwłąszcza Leii. Muszę wyruszyć na spotkanie swego przeznaczenia, lecz sam, muszę być sam. Powiedziałem Leii wszystko to co powinna wiedzieć, chociaz nie było mi łatwo. Jeśli zgine, to wtedy ona będzie ostatnią nadzieją zprzymierzenia. Pomimo tego ze jestesmy rodzenstwem bardzo się od siebie rużnimy. Leia jest silna, mogę na niej polegać, ja i pozostali, nigdy nie uchyliła się od odpowiedzialności, a ja? Nie moge tego powiedzieć o sobie.
Wiem że najłątwiej byłoby uciec z tego miejsca, ukryć się przed Vaderem,, wiem także, ze Leia uciekłaby razem ze mną, ale tak nie moze się stać. Musze się zmierzyc z Vaderem, musze go uratować, przynajmniej się postarać. A Leia musi przeżyć, musi podtrzymywać całą rebelię aż do końca. A ja, jeślli przeżyję, przekażę dalej to czego sie nauczyłem.
Narazie nadzieja jest tylko jedna, nie moge jej stracić, tak jak nie mogę stracic przyjaciół i siostry. Jeszcze pare lat temu nie pomyslałbym że Leia to moja siostra. Siostra, zagubiona i odnaleziona. Nie sądziłem, ze w ogule mam siostrę, a tym bardziej ze too Leia, kochana, słodka Leia.
dzien czternasty
Stało się. Imperium zostało pokonane raz na zawsze. Imperator Palpatine zginął, zabity przez samego Vadera, który w ostatnich chwilach swego zycia zdązyl się nawrócić i przejźc na jasną strone. Umarł godnie i szlachetnie jak Jedi, a mi pozostały po nim tylko pustka i łzy, lecz z drugiej strony też spokój i ulga, ze nadzieja nie okazała się płonna.

Categories
krutkie opowiadania

śmierć Luke’a skywalkera

Oto kolejne moje krutkie opowiadanie, napisane dwa lata temu podobnie jak pierwsze pod wpływem nagłego, spontanicznego pomysłu i zaledwie w jakieś pół godziny.

Śmierć Luke'a Skywalkera

Planeta narshaddaa była smutnym, opustoszałym miejscem, chociaż jeszcze do nie dawna tętniła życiem. Wystarczyło zaledwie kilka standartowych minut by to zmienić. Słudzy imperium pod dowództwem lorda Shadowspawna przypuścili atak na tą niewinną planetę. Nie spodziewali się jednak, że przebywała na niej osoba, gotowa poświęcić własne życie dla ratowania tysiąca istnień.
Luke Skywalker leżał bez ruchu, czując, że powoli i nieuchronnie zbliża się jego koniec. Był ciężko ranny, a moc pozostawiła go wyczerpanego i bez sił. Nie miał nawet przy sobie ani jednego opatrunku z bactą. Nie potrafił ulżyć sobie w cierpieniu. Jedyną pokrzepiającą myślą było to, że udało mu się uratować tyle istnień ludzkich, ile tylko możliwe. Taka była jego rola jako jedi. Był gotów oddać własne życie, chodźby miał ocalić przez to chociaż jednego nieszczęśnika. Wokół niego jednak piętrzył się zpory stos zwęglonych ciał, niektórych z ranami po postrzale z blastera, które niekiedy przeszywały zwłoki na wylot. Luke nie mógł na to patrzeć. Mógł być z nimi wszystkimi gdy umierali. Trzymał ich za rękę, dodawał otuchy i koił strach przed śmiercią. Teraz, leżąc na niemalże rozżarzonym skrawku gołej ziemii, którą jeszcze do nie dawna porastała bujna roślinność patrzył przez napływające do oczu łzy na ciała tych, których nie zdołał uratować, polecając ich dusze w opiekę w mocy. Tylko tyle mógł jeszcze zrobić, nim sam do nich dołączy. Wiedział o tym i nie bronił się przed tym. Śmierć nie jest niczym strasznym. To tylko przejźcie w nowy, lepszy wymiar. Oddychanie zanieczyszczonym powietrzem zprawiało coraz większą trudność. Potężna eksplozja, która ostatecznie zabiła tych, którzy nie zdążyli uciec niszczyła teraz całą planetę, włącznie z jejatmoswerą. Powietrze było przesycone gorącem i śmiercionośnym pyłem, będącym niczym cichy zkrytobójca.
Luke odetchnął głębiej i zaniusł się kaszlem. Nawet trans jedi nie wiele mu pomógł. Kątrolował oddech i bicie serca na tyle ile mógł, jednak doszedł do wniozku, że nic już nie powstrzyma śmierci. Im bardziej od niej uciekał, tym silniej na niego napierała. To było jego przeznaczenie. Zginąć, ratując innych. Uniusł się lekko z wysiłkiem, sięgając po moc. W żadnym leżącym przy nim człowieku nie wyczuwał ani śladu życia. Umarli wszyscy, a on dołączy do nich. Pocieszała go tylko myśl, że zdołał uratować znaczną większość pozostałych mieszkańców. Zużył coprawda przy tym wszystkie swoje zapasy bacty, nie zostawiając nic dla siebie, ale przecież Jedi nie mogli być egoistami. Jedi traktowali wszystkich na równi, nie ważne kto to był. Bez wachania oddałby życie za chodźby jedno istnienie. I tak właśnie zrobił. A teraz czekał, czując, jak moc zkupia się wokół niego coraz ciaśniejszym kręgiem. Trapiło go tylko to, że nie pożegnał się z blizkimi. Z siostrą, z przyjaciółmi. Ale oni wyczują co się stało. I nie będą mięli do niego żalu. Jedi nie starają się by o nich pamiętano, wręcz przeciwnie. Chcą, żeby ich zapomniano, żeby pamiętano tylko czyny, a nie nazwisko tego, o kogo czynach się mówi. Holonet pewnie ogłosi wielką żałobę po jego śmierci, ludzie pogrążą się w rozpaczy, lecz na jego miejsce przybędą nowi, którzy będą nieśli światłość i nadzieję. Pozostawiał Callistę, małego Anakina i bliźnięta Solo oraz leię, a jego własna światłość będzie zawsze wskazywać ludziom drogę w ciemności. Jego światłość będzie prowadziła do drugiej szansy, do zmiany na lepsze. Jego słowa będą cytowane w najrużniejszych dziełach, jego przemówienia przypominane w holonecie, lecz jego już to nie będzie dotyczyć. On wypełnił już swoje zadanie. Jedi rodzi się po to, by walczyć w imię sprawiedliwości i dobra, by w imię sprawiedliwości i dobra dla innych ludzi ginąć.
Oddychał z coraz większym trudem, coraz płycej, a śmiercionośne pozostałości wybuchu wdzierało się siłą do jego gardła i płuc, przeszywając je igłami ostrego bólu. Mimo to on był spokojny i pogodny. Nie bał się śmierci, bo wiedział, że będzie ona wybawieniem, dla niego i dla całej galaktyki. Że jego światłość pokona w końcu Shadowspawna, unicestwiając go raz na zawsze. W tym momencie Luke Skywalker pragnął śmierci. Czekał na ten moment z pewnego rodzaju zniecierpliwieniem. Nie zginie coprawda w wirze walki, w kabinie myśliwca, tak jak chodźby jego przyjaciel Bikgs Darklighter, lecz umrze tu, w samotności, wśród trupów i w skażonej atmoswerze, zabierając ze sobą tych wszystkich nieszczęśników, którzy umarli przy nim, prowadząc ich w kierunku jasności.
– Nadzieja zawsze umiera ostatnia – pomyślał. – Wszystko umiera, jedynie nadzieja pozostaje, przynosząc otuchę tym, którzy przestali wierzyć w sprawiedliwość. –
Poczuł, jak moc pulsuje wokół niego, jak otacza go niemal żywym kokonem. Wziąwszy ostatni udręczony oddech, młody Luke Skywalker uniósł się w górę niczym najjaśniejsza w galaktyce gwiazda. Moc oderwała go od ciała i poniosła daleko, zabierając ze sobą w inny galaktyczny wymiar. Dojrzał inne gwiazdy, świecące prawie tak samo jasno, zdające się przyciągać go do siebie. Poznał je natychmiast. Jego ojciec, którego udało mu się uratować i którego winy odkupił, matka, którą widział po raz pierwszy, mistrz Yoda i ben, którzy przeprowadzali go przez krętą i trudną ścieżkę, dążącą do zgłębienia tajników mocy. Za chwilę miał ich znowu zobaczyć, wiedziony do nich ich wezwaniami i wielką miłością.
W ten oto sposób stał się najjaśniejszą ze wszystkich światłości, wyciągającą ręce po tych. Którzy ześlizgiwali się w odchłań ciemności. Odszedł w odchłań mocy, lecz galaktyka istniała nadal. I będzie istnieć, a on, niegdyś naiwny i prosty chłopak z pustynnej farmy na Tatooine, a teraz najpotężniejszy jedi w galaktyce będzie czuwał nad wszystkim, a jego bezcielesny głos będzie dawał wiele niewątpliwie mądrych rad następnym pokoleniom.

Categories
krutkie opowiadania

cienie przeszłości

Witajcie.
Wrzucam wam mój stary fanfic, właściwie to opowiadanie, pisane pod wyływem nagłej weny twórczej. Narazie też gwiezdno wojenne, ale pewnie mam na dysku coś nie gwiezdno wojennego, więc poszukam. Narazie dziele się z wami jednak tym.
Z góry sorry za moze trochę naiwną i prostą treść, ale po wielokrotnym zastanawianiu się co by było gdyby, wyszło mi właśnie cos takiego.

Cienie przeszłości

Anakin Skywalker klęczał w skupieniu na wyłożonej błękitnym dywanem podłodze salonu, wpatrując się z uwagą w tylko sobie znany, bezcielesny obiekt. Wyłączył wszystkie swoje zmysły, oddając się całkiem medytacji i wyciszeniu. Nie słyszał nawet, jak za ścianą gawożą piskliwie jego maleńkie dzieci, Luke i Leia. Nie skupiał się na niczym kąkretnym, poddając się całkowicie wpływowi mocy, pozbywając się z umysłu jakichkolwiek negatywnych emocji, które nadal dręczyły go dość często. Gniewu, strachu, złości. Miał motywację żeby z tym walczyć. Kochającą żonę i maleńkie bliźnięta, które rozwijały się nadzwyczaj szybko jak na swój wiek. Były silne mocą, ponieważ w ich żyłach płynęła jego krew, Krew anakina Skywalkera, zrodzonego z samej mocy, posiadającego w krwi tyle midichlorianów, ilu nie miał nawet sam wielki mistrz Yoda.
Nie wiedział jak długo trwał w takim stanie. Czuł jednak, że osiąga stan całkowitego spokoju i odprężenia. Z zamyślenia wyrwał go po jakimś czasie odgłos cicho otwieranych drzwi.
– Annie? – Rozległ się tak dobrze znany i ukochany przez Anakina głos. Otworzył oczy i zobaczył swoją żonę z maleńkim Luke’em na rękach.
– Przepraszam – odezwała się cicho. – Nie chciałam ci przeszkodzić…
– Nie przeszkodziłaś. – Jego głos był taki jak zwykle gdy się do niej zwracał. Cichy i spokojny. Anakin nie miał już zamiaru wyładowywać na niej swojej złości i frustracji. Mógł zrobić to w inny sposób, bo przecież Palpatine go oszukał, sprawił, że jego żona i dzieci omało nie umarli, a on, sam Anakin Skywalker, osoba twierdząca że kocha swoją żonę również czynnie brała w tym udział, aż do puki nie nadeszło przebudzenie.
– Co się dzieje? – Padme zauważyła coś na jego twarzy, ponieważ podeszła bliżej i położyła mu rękę na ramieniu.
Pod wpływem chwili przyciągnął ją do siebie, pragnąc być dla niej oazą spokoju i ukojenia.
– Gdzie jest Leia? – zapytał, lecz Padme nie zwiodła zmiana tematu.
– Śpi. Ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie, Annie.
– Nic się nie dzieje. – W jego niebiezkich oczach nagle zalśniły szczere łzy. Zamrugał szybko by je powstrzymać.
– A ja jednak widzę że coś się dzieje. – Padme Amidala Skywalker była na tyle zaprawioną dyplomatką, że słowa i zapewnienia nie mogły jej zwieźć.
– no dobrze, wygrałaś – westchnął Anakin. – To cienie. Tam, w moim umyśle.
– Cienie? – Zaniepokoiła się Padme.
– Wizje nie spełnionej przyszłości – wyznał Anakin. – Strach że to powróci. Że przeze mnie wyciągnie ręce po was, że stracę ciebie i dzieci i że sam się do tego przyczynię.
– Anakinie. – Głos Padme stał się nagle poważny i jakby uroczysty. – Nie stanie się tak jak mówisz. Wierzę, że będziesz uważał. Zobacz. Mamy siebie, mamy nasze dzieci, czego nam jeszcze potrzeba do szczęścia?
– miłości – odparł powoli Skywalker. – Zakazanej przez kodeks jedi miłości. Nigdy ci tego nie mówiłem, ale chyba faktycznie zacząłem być szkolony na rycerza jedi zbyt późno. Miałem już wpojone zasady, których kodeks zakazywał. Miłość i przywiązanie. Nie jestem w stanie być spokojną i bezduszną marionetką republiki, a tym właśnie są jedi.
– Masz do nich żal, prrawda? – Padme spojrzała mu w oczy, a mały Luke zakwilił cicho.
– Wiesz co spotkało moją matkę. – Anakin mówił to tak, jakby coś go do tego przymuszało. – Gdyby jedi zainteresowali się nią wcześniej, gdyby pomyślęli o tym by ją uwolnić, prawdopodobnie jeszcze by żyła. Ale oni się nią nie zainteresowali. Nie zadali sobie nawet trudu by o nią zpytać. Odebrali mnie je i zostawili samą sobie. Nawet mnie traktowali jak popychadło. Małego, zagubionego dzieciaka, który był jakimś wybrańcem, ale tylko tyle. Bali się mnie i moich umiejętności, nie racząc mi nawet niczego wyjaśnić. Nawet Obiwan nie chciał wziąć mnie na padawana, wątpił we mnie. Byłem dla niego małym smarkiem, podobnie jak dla pozostałych jedi. Tylko mistrz Quigon we mnie wierzył, od początku do końca. –
Westchnął cicho. Padme widząc jego frustrację podała mu ich synka. Gdy Anakin poczuł w ramionach jego ciepły ciężar natychmiast się uspokoił. Złość gdzieś zniknęła, pozostawiając tylko smutek i rozżalenie.
– Nigdy nie zgadzałem się z niektórymi zasadami kodeksu – podjął dalej swój monolog, chodź wiedział, że jego żona słucha go bardzo uważnie. – Nam, jedi, nie wolno uronić nawet jednej łzy. Płacz za kimś oznacza przywiązanie, którego nam nie wolno odczuwać. Więc płaczemy w ciszy, w głębi siebie, tak aby nikt tego nie widział. To takie bezduszne. –
Ponownie ciężko westchnął. Padme położyła miękką, delikatną dłoń na jego ramieniu.
– Cały ten świat jest bezduszny – powiedziała kojącym półszeptem. – za bardzo się wszystkim przejmujesz, Annie. Nosisz w sobie wiele bólu i żalu, doświadczyłeś wielu krzywd. To właśnie dla tego jesteś taki jaki jesteś, jakiego cię znam. I nie chcę żebyś się zmieniał. Są rzeczy, których nie da się wymazać z pamięci, które nigdy nie odejdą. Ale są też ludzie, którzy robią co mogą aby ulżyć w cierpieniu. Jest przy tobie Obiwan, który cię kocha. Są nasze dzieci i jestem ja. Wiążąc się z tobą zdecydowałam się zabrać od ciebie chociaż część tego cierpienia, które nosisz w swoim zranionym sercu.
– I właśnie dla tego tu jestem – odrzekł szczerze Anakin. – Bo mam ciebie, was. Mimo ze czuje się tak, jakbym przezył wiecznośc, chociaz mam dopiero 23 lata. Ale czuje ze nie jestem sam. I już nikomu nie dam się zwieźć. –
Wyciągnął wolną rękę i przyciągnął Padme do siebie. W tym momencie zaczął czuć się dziwnie lekki. Wiedział, że wyrzucenie tego wszystkiego coś w nim odblokowało. Padme mógł wyjawić wszystko co chciał. Rozumiała go i była dla niego podporą, a on obiecał sobie i jej, że nie pozwoli jej sobie odebrać. To ona zasklepiała blizny w jego sercu, kojąc je swoją miłością, ona też dała mu dzieci. Maleńkie bliźnięta, co do których wiedział, że kocha je najbardziej na świecie, podobnie z resztą jak ją samą.

EltenLink