Categories
Padawanka jedi - część dwa (twórczość nie dokonczona i tymczasowo zamknięta.)

20

WItajcie.
Dokonczyłam jednak pisanie tego rozdziału i na tym narazie poprzestane. Tak więc wklejam wam ostatni fragment który powstał.
Nie wiem kiedy, ani czy w ogóle kiedykolwiek będzie to kontynuowane. Czas pokaże.

XX

Shayley i Darth Carlus stanęli na przeciwko siebie, oboje ze zdecydowaniem wymalowanym na twarzy. Lęk, który nie dawno jeszcze czuła Shayley gdzieś zniknął, lub został przykryty przez niezłomne postanowienie, by pokazać temu stojącemu na rzeciwko niej potworowi, że nie jest taka jak on. W tej chwili nie myślała o nim jak o swoim bracie. Był bestią, która zabiła ich ojca, chciała skrzywdzić ją i jej mistrza. W tej chwili była zdecydowana, lecz miała dziwne przeczucie, że gdy już będzie po wszystkim dopiero ją to złamie.
Carlus zbliżył się do niej niespiesznie, po czym prawie leniwie odpiął od pasa swój miecz o pięciu ostrzach. Shayley wyczuła jak stojący z tyłu Wedge poruszył się gwałtownie, a wtedy Carlus od niechcenia wyciągnął wolną rękę i machnął nią w powietrzu, unieruchamiając zarówno młodego pilota, jak i Luke'a, który przez chwilę odruchowo walczył z chcącą spętać jego wole ciemną mocą.
– Nie radzę – ostrzegł chłodno Carlus, po czym uaktywnił miecz i zbliżył go do twarzy Shayley na tyle blisko, że aż się cofnęła. – Lepiej się nie ruszaj Skywalker, bo inaczej nie dam jej szans. –
Shayley spiorunowała go spojrzeniem i dokładnie to samo zrobił Luke. Shayley była zdziwiona faktem, że może w ogóle mówić, ponieważ Wedge zastygł w całkowitym bezruchu, najwidoczniej nie zdolny nawe mrugnąć, a Luke nie dość że do trobił, to jeszcze przemówił:
– Miałeś czelność sam podjąć tą decyzję. Jak możesz jej to robić?
– Mogę. – Carlus wykrzywił się drwiąco.
– Jest w tobie mniej uczuć niż w było w piasku Tatooine – syknął Luke, teraz nie kryjąc już gniewu.
– Zamilcz, Skywalker – warknął Carlus. – Siedź cicho i po prostu się rzyglądaj. –
Luke faktycznie zamilkł. Shayley przez chwilę czuła jeszcze w mocy jego gniew, jakby w jego ciele rozniecił się niemal istny pożar,puki Luke nie odciął się całkowicie od padawanki, pozwalając jej się skupić i w ten sposób przeżyć.
Carlus ruszył na nią powoli, a tym czasem ona odetchnęła głęboko i uaktywniła swój miecz, okrążając ostrożnie przeciwnika i uważnie go obserwując.
Zaatakował nagle, tak że prawie się tego nie spodziewała. Jedynie silne przeczucie w mocy pozwoliło jej zrobić unik i wyprowadzić kontratak, który miał Carlusa zaskoczyć. Nie zaskoczył go jednak. Odparował atak, po czym spojrzał na Shayley z furią.
– Jesteś już martwa – syknął, a Shayley pozwoliła sobie na kpiący uśmiech.
– Chyba ci się coś pomyliło – oznajmiła. – Pomyliłeś osobę. To ty będziesz martwy.
– Dziwne. – Carlus podszedł jeszcze bliżej, lecz Shayley cały czas trzymała go na odległość wyciągniętego miecza. – W takim razie powinno mnie już tu nie być.
Skończmy to już! – Shayley prawie krzyknęła. Odwróciła się na moment, by zobaczyć swojego mistrza, obserwującego wszystko z kamienną twarzą, tak że nie mogła nawet wybadać jego uczuć. Posłała mu przelotne spojrzenie, po czym ponownie odwróciła się do Carlusa, tym razem samej robiąc wypad w jego stronę.
Carlus odpowiedział niemal od razu i dopiero wtedy zaczęła się prawdziwa walka. Oboje nie raz prawie dosięgali się klingami, w obojgu dawała siłę chęć zwycięstwa i pokonania przeciwnika. Szala zwycięstwa przechylała się raz na stronę młodej jedi, raz na stronę jej brata sitha. Lecz w pewnej chwili jedno s ostrzy miecza Carlusa dosięgło Shayley sprawiając, że upadła w olbrzymim bólu, wypuszczając z palców miecz świetlny, który potoczył się gdzieś pod ścianę. Młoda jedi chciała przywołać go mocą, lecz w tym momencie Darth Carlus ukląkł nad nią, przygniatając jej pierś kolanami, tak że ciężko jej było nawet złapać oddech.
Ledwo świadoma z bólu zobaczyła szkarłatne ostrza, zbliżające się do niej i zrozumiała, że tak właśnie wygląda śmierć.
– Luke – jęknęła w myślach. – Mistrzu, przepraszam, Zawiodłam cię… –
A więc wszystkie nauki Luke’a w tym momencie stracą sens. Ufała im, była pewna że ją ocalą, tak samo jak musiał być tego pewien Luke. No i do tego dochodzi jeszcze biedny Wedge, który może pomóc jeszcze mniej niż mógłby Luke… Co się z nim stanie kiedy Carlus ją zabije? I co stanie się z Luke’em, z Arianną, ze wszystkimi?
Zamknęła oczy, nie chcąc widzieć tego co się za chwilę stanie. Pogodziła się już prawie z tym, że połączy się z mocą. Niemal widziała drwiący uśmiech Carlusa.
– No to… Jak wy to mówicie… Niech moc będzie z tobą, siostrzyczko – zadrwił Carlus.
Shayley nie odpowiedziała. Nie miała zamiaru odzywać się do brata. Odliczała tylko sekundy do momentu, w którym zespoli się z mocą i stanie się jej częścią.
Nagle usłyszała dźwięk, którego nie mogła pomylić z niczym innym. Wystrzał z blastera. Poczuła, że przygniatający ją ciężar nagle ustępuje. Nie otwierając oczu, otworzyła się na przepływ mocy. Wyczuła wyraźnie wściekłość i zawirowanie, które powodowała czyjaś śmierć. Rozciągnęła postrzeganie jeszcze bardziej i wtedy uświadomiła sobie, że wściekłość emanowała od Wedge’a. Wściekłość i dławiony strach. Niemal widziała palec młodego korelianina na spuście blastera. Po chwili kolejne zawirowanie w mocy i blaster wypadł z dłoni Wedge’a.
– Daj spokój. – Głos, który rozległ się po chwili należał do Luke’a, ale jego brzmienie zaskoczyło Shayley. Był niski i słychać w nim było tłumiony gniew, a siła tego gniewu byłaby zdolna roznieść cały gwiezdny niszczyciel carlusa.
– Oddaj mi to! – Głos Wedge’a brzmiał już jak krzyk. – Czemu to zrobiłeś?
– Bo w przeciwnym razie byś ją zabił. –
Shayley otworzyła oczy. Zobaczyła nie daleko siebie Luke’a, a tuż obok niego posiniałego ze złości Wedge’a. Spojrzała w bok, a jej oczom ukazał się Darth Carlus. Człowiek, za sprawą którego już by nie żyła, gdyby nie wypalona w piersi jeszcze dymiąca dziura po postrzale z blastera. Po śmiertelnym postrzale. Carlus, tak bardzo skupiony na chełpieniu się swoim zwycienstwem nad Shayley stracił czujność na ułamek sekundy, którą w przypływie emocji wykorzystał Wedge.
Odwróciła się z powrotem na wznak, po czym podniosła się na kolana.
_ Wedge – Odezwała się słabo. – Jak ty się uwolniłeś z pod… –
Urwała, nie mogąc zapanować nad atakiem kaszlu. Przez napływające do oczu łzy dostrzegła, jak Luke obraca na palcu blaster Wedge’a i podaje mu go lufą na przód.
– Proszę – Odezwał się do zaskoczonego i oszołomionego Antillesa. – Jeszcze ci się przyda.
– Co ty… – Wedge potrząsnął głową, jakby nie do końca wiedział gdzie jest. – Zabiłem… Tego… Tego gammoreanskiego padalca?
– Tak. I o mało nie zabiłeś przy tym Shayley – Przyznał łagodnie Luke, ruszając z miejsca. – Gdybym cię nie powstrzymał, strzelałbyś chyba do upadłego. –
Podszedł do Shayley i wyciągnął do niej rękę.
– Dasz radę wstać? – Spytał spokojnie.
– Tak… Myślę, że tak. – Shayley ujęła wyciągniętą dłon mistrza i wstała. Po drodze jednak podniosła z lekkim wahaniem z ziemi miecz Carlusa i kciukiem zgasiła klingi.
_ Jest cięższy niż zwyczajny miecz – mruknęła, ważąc cylinder w dłoni.
Luke skrzywił się, wyciągając od niechcenia lewą rękę, do której po chwili śmignął porzucony miecz Shayley.
– Wyobraź sobie ilość energii, którą musiało skompensować to draństwo by działało – mruknął niechętnie, wskazując na miecz Carlusa. Przeniósł wzrok z miecza na nieruchome ciało jego właściciela.
– Nie było w nim ani trochę dobra – szepnął. – Wyczułem to jeszcze zanim doszło do waszej walki.
– Wiem. – Shayley westchnęła cicho. – Źle się czuje trzymając to w ręce… Miecz mojego brata… –
Urwała, czując że coś ściska ją za gardło. W oczach Luke’a widziała współczucie i zrozumienie, gdy odbierał od niej miecz Carlusa i podawał jej własny.
– Ej! – Głos Wedge’a zabrzmiał ostrzej niż wskazywałyby na to okoliczności. – Możecie przestać? –
Odwrócili się do niego, oboje zaskoczeni.
– Że co? – Shayley omiotła pilota spojrzeniem, wyczuwając w mocy jego irracjonalne zirytowanie i rozdrażnienie. Przeszło jej przez myśl, że w ten sposób objawia się zazdrość młodego korelianina.
– Przypominam wam, że ciągle jeszcze mamy na głowie szturmowców – burknął Wedge tym samym rozdrażnionym tonem. – Za raz tu wpadną, zobaczą co się stało i podniosą alarm. Pogadać będziecie sobie mogli równie dobrze w celi.
– Nie wiem o co ci chodzi, Wedge – odezwał się cicho Luke. – Ale w jednym masz rację. Nie możemy tu tkwić w nieskończoność. –
Odpiął od pasa swój własny miecz świetlny i podszedł do drzwi, które jak zauważyła Shayley były zamknięte.
– Zamek magnetyczny – mruknął cicho Luke. – Twój jakże celny strzał odbił się rykoszetem i nas tu uwięził. –
Spojrzał na Wedge’a, który wciąż poddenerwowany stanął obok, z blasterem gotowym do strzału.
– Ale nie na długo – dokończył Luke, uaktywniając miecz świetlny.
– Nie! – Wedge w jednej chwili znalazł się przy nim. – Ja nas w to wplątałem, więc ja nas z tego wyciągnę! –
Wycelował blaster i strzelił w drzwi. Jego strzał stopił znajdujący się w nim mechanizm, co sprawiło że drzwi się otworzyły.
Shayley stanęła między Luke’em a Wedge’em, który dla lepszej celności oparł blaster o jej ramię. Rozejrzała się dookoła i dostrzegła, że za drzwiami czeka oddział szturmowców, których najwidoczniej Carlus postawił przy drzwiach w charakterze straży. Wiedziała, że padnie za raz jeden rozkaz: brać ich! Wiedziała także, że szturmowcy nie zawahają się przed niczym, nawet przed widokiem dwóch mieczy świetlnych i jedi, potrafiących oddziaływać na nich mocą.

Categories
Padawanka jedi - część dwa (twórczość nie dokonczona i tymczasowo zamknięta.)

19

Witajcie.
Po długiej przerwie i moim ostatnim wpisie doszłam jednak do wniozku, że trzeba się nieco za siebie wziąć, ale jak zwykle, nie było ani weny ani pomysłu. Dzisiaj jenak nadeszła wena i pod wpływem chwili powstał może trochę nudnawy rozdział, który mnie samą zazkoczył. Dokładniej zaskoczyła mnie rodząca się więź Ahsoki i Arianny. Tak, w końcu przypomniałam sobie o Ariannie i wsadziłam ją do rozdziału.
Myślę że w następnym też się pojawi.

XIX

Arianna siedziała ze skrzyżowanymi nogami na murku w pobliżu świątyni jedi, utrzymując za pomocą telekinezy w powietrzu zbiór różnokolorowych kamyków, przesuwając je samą tylko siłą swojej woli tak, ze układały się w powietrzu w kolorową, ciągle zmieniającą się mozaikę. Z oddali obserwowała ją uważnie Ahsoka. Skupiona, poważna, lecz jednocześnie zafascynowana umiejętnościami dziewczynki. Wyczuwała ja w mocy bardzo wyraźnie. Potrafiła nawet wyczuć echo jej powolnego i spokojnego oddechu. Spojrzała na twarzyczkę dziewczynki, ściągniętą w skupieniu i koncentracji.
– Arianno, wystarczy – odezwała się cicho. – Radzisz sobie naprawdę bardzo dobrze. Zdałaś test. –
To ostatnie zdanie było powiedziane żartobliwie, ponieważ togrutanka nie poddawała Arianny żadnemu testowi.
Arianna natomiast westchnęła lekko, opuściła płynnie rękę, a kamyki rozsypały się wokół niej na ziemi.
Dziewczynka zeskoczyła z murku i podeszła do AHsoki.
– Mistrzyni Tano – odezwała się z szacunkiem, zwracając się tak do Ahsoki po raz pierwszy.
Słysząc to AHsoka otworzyła szeroko oczy i prawie się roześmiała. Prawie, ponieważ w tej samej chwili poczuła wzbierające w niej dziwne i nagłe uczucie niepokoju i chłodu.
– Mistrzyni Starlightt powinna być z ciebie dumna – odezwała się do Arianny, nie dając nic po sobie poznać. Uszłoby jej to może na sucho przy kimś innym, ale nie przy Ariannie, która byłą wyjątkowo bystra.
– Co się stało? – Spytała, patrząc po raz pierwszy w szeroko otwarte oczy Ahsoki, będące teraz dwoma niebieskimi ognikami. Skojarzyły się dziwnym trafem Ariannie ze światłem w ciemności.
– Mam jakieś… Nie jasne przeczucia – odezwała się cicho Ahsoka. – Sama nie wiem co to oznacza.
– To nie ma związku z mistrzynią Starlightt – odezwała się Arianna, a AHsokę zaskoczył fakt, że to było stwierdzenie. – Ja też coś czuję. Coś się tu zbliża… Albo ktoś. Vader. –
Torgutanke zdumiało, ze Arianna wymówiła to imię tak po prostu.
– Tak Arianno. – Wyrzuciła to razem z ciężkim westchnieniem. – To Vader.
– Leci tutaj? – Arianna otworzyła szeroko oczy.
– Nie oszukałabym cię. – Ahsoka położyła rękę na ramieniu dziewczynki. – Tak, leci tutaj. W jednym konkretnym celu.
– Chodzi o ciebie czy… O mnie? – Spytała z przestrachem dziewczynka. Ahsoka pod wpływem chwili objęła ja ramieniem.
– To teraz nie jest ważne – stwierdziła. – Cokolwiek by się stało, nawet gdyby Vader tu przyleciał, tobie ani nikomu innemu z was nie stanie się krzywda. Nie do puki jesteście ze mną.
– Wiedziałam że tak powiesz. – W oczach Arianny pojawiła się ufność. – Mówiłam przecież że jesteś niezwyciężona.
– Chciałabym żeby to było takie proste. – Ahsoka roześmiała się gorzko. – Nikt nie jest niezwyciężony.
– Czy on tu leci po to żeby cię zabić? – W głosie Arianny pojawił się autentyczny niepokój.
– Nie wiem. – Ahsoka odpowiedziała szczerze. – Na razie o tym nie myśl. Jeszcze jest daleko. Wyczuwam to.
– Dalej masz z nim więź? – Mała wyraźnie się zaciekawiła. – W ogóle… Opowiedz mi jak to było na wojnach klonów? –
Ahsoka przymknęła lekko ozy. Bała się trochę powrotu do tych wspomnień. Bała się tego ze ja pogrzebią i przeszkodzą w podjęciu słusznej decyzji wtedy gdy przyjdzie jej stanąć oko w oko z Vaderem. Nie chciała widzieć w nim Anakina Skywalkera. Kogoś kto się o nią troszczył, kto nie raz ratował jej życie, komu ona ratowała życie, kim opiekowała się gdy był ranny… Z trudem powstrzymała chcące jej napłynąć do oczu łzy, ale nie mogła powstrzymać wyczuwalnej od niej aury smutku.
– Chodź. – Ujęła Ariannę za rękę i podprowadziła do tego samego murku, na którym do nie dawna dziewczynka ćwiczyła. Gdy usiadły obydwie przy sobie, Ahsoka otworzyła oczy i zapatrzyła się w horyzont, jakby samym wzrokiem chciała odszukać Shayley, Luke'a, Wedge'a… Oraz jego, Dartha Vadera, który budził teraz postrach w całej galaktyce swoją bezlitosnością i brutalnością podejmowanych przez siebie działań. Wiedziała że będzie musiała po raz kolejny się z nim zmierzyć, dla tego przygotowywała się w duchu na każdą ewentualność. Była gotowa zrobić wszystko, nawet poświęcić własne życie po to tylko, by uchronić Ariannę i resztę padawanów. Odpowiedziała już sobie na pytanie Arianny, czy vader leci tu po to by ją zabić. Tak. Vaderowi chodziło o nią. Nie o Arianne czy któregokolwiek z padawanów. Ona była dla niego przeszkodą i zagrożeniem.

Categories
Padawanka jedi - część dwa (twórczość nie dokonczona i tymczasowo zamknięta.)

XVIII

Witajcie.
Po długiej przerwie wrzucam wam kolejny rozdział padawanki jedi. Narazie tylko jeden, bo nie chcę za wczas obiecywać, ze w najbliższym czasie będzie tego wiecej, chociaż postaram się żeby tak było..

XVIII

Odgłos kroków ciężkich buciorów uświadomił im, że Wedge miał rację. Po chwili w drzwiach stanął Darth Carlus, prostując się dumnie i rozpromieniając na widok Luke'a, natomiast Shayley rzucając spojrzenie pełne tryumfu.
– Co jej zrobiłeś, ty worku huttańskiego łajna? – Krzyknął zapalczywie Wedge, któremu widać nie spodobało się to, że został zepchnięty gdzieś na bok. – Czy ty wiesz jak ona wyglądała przed chwilą? Ty sprośna świnio, pożałujesz tego…
– Wedge – zawołali jednocześnie Shayley i Luke. Młoda padawanka wyprostowała się dumnie. Zniknęły gdzieś jej strach i zagubienie.
– Przyszedłeś po moja odpowiedź, tak? – Spytała, a jej głos był niski i zdecydowany. – No więc proszę bardzo. Moja odpowiedź brzmi… Nie! –
Wyciągnęła do przodu rękę z blasterem, celując w pierś kogoś, kto tylko formalnie był jej bratem. Ten tylko zaśmiał się drwiąco.
– Powiedziałem ci coś ostatnio – odezwał się złowrogo. – Powiedziałem ci, że jeśli odmówisz, nie będę już taki łaskawy jak do tej pory.
– Jasne, jakbyś do tej pory traktował mnie miło – prychnęła Shayley.
– Ona nie jest sama, głąbie – krzyknął zapalczywie Wedge.
Luke rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie, po czym stanął obok Shayley.
– Ona nie jest sama – odezwał się z mocą. W jego niskim, spokojnym głosie słychać była wyraźnie ostrzegawczą, złowrogą nutę. – Nie pozwolę byś mi ja odebrał.
– Możesz sobie nie pozwalać, Skywalker – odwarknął Carlus.
– A właśnie ze może! – W Shayley wstąpiła jakaś nie dająca się powstrzymać siła. Wyciągnęła wolna rękę, wykonała nią taki gest, jakby chciała coś komuś wyszarpnąć, a po chwili Wszyscy zobaczyli, jak jej własny miecz zrywa się z pasa Carlusa, lądując prosto w jej wyciągniętej ręce.
Młoda jedi uśmiechnęła się tryumfalnie, wyciągając do przodu zarówno miecz, jak i trzymany w drugiej ręce blaster.
– Widzisz? – Spytała, usiłując spojrzeć Carlusowi w oczy. – Nie doceniłeś mnie.
– Być może – Odparł jakby z namysłem. – Jeśli tak chcesz… –
Wyciągnął nagle do przodu ręce, a z jego palców w tej samej chwili wystrzeliły błyskawice sithów, które pomknęły wprost w kierunku Shayley.
– Nie! – Z tym krzykiem Luke instynktownie skoczył do przodu, zasłaniając padawanke własnym ciałem. Momentalnie przed oczami stanęła mu scena, w której uczestniczył on sam, Vader oraz mperator, znęcający się nad nim dokładnie w ten sam sposób. Luke dobrze znał ten straszliwy ból, dla tego zdecydował się przejąć go na siebie, mimo głośnego protestu Shayley.
Błyskawice ugodziły Luke'a, pozbawiając go niemal tchu. Ból był silniejszy niż się spodziewał. Czuł olbrzymią siłę nienawiści i gniewu, skupionych w tym jednym ataku sitha. Przeżył taki wstrząs, ze nawet nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku. Po prostu upadł, skulił się w sobie i cierpiał tak w ciszy.
– Zostaw go! – Shayley z tym krzykiem przyskoczyła do Carlusa, usiłując stanąć między nim a Luke'em. Czuła siłę, z jaką Carlus zaatakował. Wiedziała że ta siła miała być wymierzona w nią samą, lecz teras skupia się na Luke'u, a Carlus dobrze o tym wiedział. Stał i patrzył spokojnie, jak odbiera swojej siostrze kolejną bliską jej osobę.
Sith na krótko przerwał atak, patrząc to na Shayley, to na Luke'a, całkowicie ignorując Wedge'a, który w tym czasie kciukiem przestawił swój blaster z ogłuszania na zabijanie. Tak, chciał zabić tą bestie, która skrzywdziła Shayley, a teraz przysparzała jej dodatkowego cierpienia, dręcząc na jej oczach jej mistrza, z którym przecież Shayley pare chwil temu tak dziwnie się zrozumiała.
– Nie rób mu krzywdy – odezwała się Shayley, patrząc prosto w przepełnione złością oczy. – Nie zabieraj mi go.
– Ach tak. – Carlus spojrzał z góry na Luke'a, który dysząc ciężko usiłował wstać. – To może wolisz, żebym zabrał ci jego? –
Dopiero teraz wskazał na Wedge'a.
– Nie! – Krzyknęli jednocześnie Shayley i Luke, ten ostatni ochrypłym, nabrzmiałem od przeżytego cierpienia głosem.
– Mistrzu. – Shayley wyciągnęła do Luke'a rękę, lecz on już zdążył się podnieść. – Uciekajcie razem z Wedge'em. Ja sobie sama poradzę… Z nim.
– Zwariowałaś! – Korelianin ukazał się w polu widzenia.
– Nie zostaniesz sama – dodał Luke z nową mocą.
– Ale… – zaczęła Shayley, lecz w tym momencie usłyszała w swoich myślach głos, na którego dźwięk aż się wzdrygnęła:
– Mistrzyni Starlightt… –
To była Arianna. Shayley wyczuła echo jej odczuć, usiłując szybko je zablokować. Przesłała jej tylko krótki, myślowy impuls, po czym odcięła się od padawanki, bojąc się że Carlus coś wyczuje. Przecież Arianna była bardzo silna mocą.
Aedge tym czasem stanął obok Shayley i Luke'a, celując blasterem prosto w Carlusa, który na ten widok roześmiał się bezlitośnie.
– Zabawny jesteś – stwierdził. – Myślisz ze zabijesz mnie blasterem? Nawet oni sobie ze mną nie poradzą.
– Nadęty bufon – syknął Wedge.
– Wyczuwam twoje emocje – ciągnął tym czasem Carlus, ignorując odzywkę Korelianina. – Naiwnie wierzysz, ze ochronisz osobę, którą kochasz. Ją. –
Wskazał Shayley, a Wedge w tym momencie zbielał na twarzy, nie wiadomo czy bardziej z przerażenia czy z wściekłości.
– Na razie ja się tylko z wami bawię – odezwał się Carlus. – Nie, nie chcę was jeszcze zabijać. Nie potrzebne mi to, puki mogę was mieć po swojej stronie.
– Po moim trupie – wykrzyknął zapalczywie Wedge.
– Prędzej połączę się z mocą niż z tobą – dodał Luke.
– A ja prędzej poświęcę ciebie niż kogokolwiek z nich – zawołała Shayley. – Za to co zrobiłeś. Jesteś potworem! –
Do oczu napłynęły jej łzy, ale nie pozwoliła sobie na nie.
– Chcesz? Jeden na jednego – odezwała się zapalczywie. – Zwycięzca bierze wszystko.
– SHayley – zawołał ostrzegawczo Luke.
– Zwariowałaś? – Wedge, bardziej chyba nie świadomie niż świadomie stanął przed Shayley, zasłaniając ją sobą. Ona natomiast chwyciła go za ramiona, rozumiejąc nagle aluzję brata. Wedge ja kochał. Ja, gdy tym czasem ona czuła coś do Luke'a. Coś z czym usilnie walczyła, ale czego nie potrafiła do końca w sobie zabić.
– Zgoda – odparł Carlus. – Ale pod jednym warunkiem. Nikt nikomu nie będzie pomagał.
– Nie! – Krzyknął po raz kolejny Wedge. – Shayley, on cię zabije.
– Nie wiem – przyznała młoda jedi. – Zabił już zbyt wiele osób które były mi bliskie. Nie chce żeby to był jeszcze któryś z was.
– Nie! – Wedge nagle odwrócił się do Shayley i przytulił ją, a ona poczuła w jakim żelaznym uścisku ją zamknął. Spojrzała mu w oczy i zamarła. To nie był już ten pogodny, optymistyczny i twardy Korelianin. Nie wyglądał nawet jak wtedy, gdy Shayley i Arianna uwolniły go z więzienia Vadera. Teraz był przestraszony i z trudem panował nad emocjami.
– No, dalej – roześmiał się Carlus. – Pożegnajcie się po raz ostatni.
– Wedge, puść – odezwała się Shayley. – Nie pomagasz mi w ten sposób. –
Wedge zacisnął mocno zęby i z największym trudem uwolnił Shayley uścisku. Ta natomiast podeszła do Luke'a i przytuliła się do niego.
– Może nie będzie czasu by ci to powiedzieć – odezwała się cicho. – Pamiętaj. Gdyby coś, opiekuj się Arianną i Wedge'em.
– Nie mów tak – odezwał się Luke. Starał się mówić spokojnie, ale zdradziło go nerwowe drgniecie powiek. – Przeżyjesz. Jesteś silna.
– Luke. – Shayley jeszcze bardziej ściszyła głos. – On jest moim bratem. Zabił… Naszego ojca. –
Dostrzegła jak Luke zbladł, ale nie miała czasu ciągnąć dalej tego tematu.
– Niech moc będzie z tobą – szepnęła. Kocham cię. Wyjaśnił to Wedge'owi.
– Ale… – Luke chciał jej tyle powiedzieć. Że ją rozumie, ze wie co czuje, że ona i on nie mogą być razem, żeby nie łamała serca Wedge''owi, ale nie był w stanie. Shayley odsunęła się od niego i stanęła naprzeciwko Carlusa, wyciągając swój miecz świetlny.
– Jedno z nas z tond nie wyjdzie – stwierdził hełpliwie Carlus. – I to nie będziesz ty, siostrzyczko.
– Przekonamy się – odparła Shayley, Pozwalając by momentalnie ogarnął ja spokój, pomagając jej się skupić na tym co trzeba zrobić.

Categories
Padawanka jedi - część dwa (twórczość nie dokonczona i tymczasowo zamknięta.)

rozdział 17

XVII

Wahadłowiec Luke'a i Wedge'a został przy pomocy promienia sciągającego umiejscowiony w hangarze gwiezdnego niszczyciela, gdzie już czekała grupka szturmowców.
– Opuścić statek – rozkazał jeden z nich. Luke klepnął Antillesa w ramię, po czym obaj wyszli spokojnie. Luke czuł jak w wedge'u gotuje się złość, ale zamknął się na odczucia przyjaciela, pozwalając by przepływała przez niego moc. Miał konkretny plan i zamierzał się go trzymać, nie pozwalając sobie na ani chwilę dekoncentracji.
Jeden ze szturmowców szturchnął Luke'a w plecy lufą blastera, karząc mu iść za sobą. Luke wiedział, że prowadzą ich do Dartha Carlusa. Nie miał pojęcia kim jest ów darth Carlus, ale miał niejasne przeczucie, ze to ktoś budzący równy powiew grozy jak sam Vader.
Przez jakiś czas szli mrocznymi korytarzami, a Luke wytężał swoje zmysły jedi, starając się wyczuć Shayley. W momencie, gdy była już bardzo blisko dał znać Wedge'owi, który jednym zręcznym ruchem powalił pilnującego go szturmowca i dobył blaster, pakując wiązkę ogłuszającą prosto w pierś szturmowca. Pozostali zareagowali prawie od razu. Czerwone i niebieskie promienie laserowych błyskawic zaczynały zderzać się ze sobą i odbijać od ścian i paneli kontrolnych. Luke również włączył się do walki, dobywając miecza i odbijając śmiercionośne strzały, wymierzone w niego i Wedge'a i kierując je mocą w stronę broni, z której zostały wystrzelone.
– Cóż, macie problem – Skwitował Wedge, zwracając się do szturmowców i przekrzykując ogólny harmider. – Nigdzie z wami raczej nie pójdziemy! –
Ci, którzy zdołali jeszcze utrzymać się na nogach aktywowali syreny alarmowe.
– Wszyscy już wiedzą o naszej obecności – pomyślał Luke, wciąż odbijając strzał po strzale. Udało mu się przy użyciu mocy skierować w podłogę dwa na raz, które były wymierzone w Wedge'a. Jeden w pierś, drugi w okolicę kolana.
– Wedge! – krzyknął nagle, doznawszy silnego odczucia w mocy. TO odczucie było na tyle znajome, że poznał je od razu. – Osłaniaj mnie! Ja idę po nią! Wiem gdzie ona jest!
– Idę z tobą! – krzyknął za nim Wedge, lecz Luke pochylił się i nadal wymachując świetlnym mieczem, popędził labiryntem korytarzy. Moc kierowała teraz nie tylko jego ręką. Kierowała nim samym, a on poddawał się jej całym sobą.
W końcu dobiegł do odpowiednich drzwi. Wiedział że to są właśnie te, za którymi jest uwięziona Shayley.
Dobył blaster, który w trakcie walki odebrał jednemu ze szturmowców, przestrzelił zamek i niemal pędem wbiegł do środka.
Zobaczył ją niemal od razu. Leżała przy ścianie, pogrążona w głębokim transie. Luke domyślił się, że to trans Jedi. Był pewien, że Shayley sama się w niego wprowadziła, by w żadnym wypadku nie dać się sprowokować swojemu prześladowcy.
Zatrzymał się tuż przed swoją padawanką, odrzucił miecz oraz blaster i ukląkł przy niej. Wyglądała teraz niewinnie i bezbronnie, a emanujący od niej spokój zdawał się przeczyć wszystkiemu co się tu działo.
Luke wyciągnął rękę i starając się oddychać głęboko i regularnie dotknął jej czoła. Z początku nie działo się nic szczególnego. Po paru chwilach jednak powieki Shayley drgnęły a ona sama zamrugała i otworzyła oczy. Spojrzała na Luke'a, a przez jej twarz przemknęła w jednej chwili burza różnorodnych emocji. Strachu, smutku, zaskoczenia i wdzięczności. W jednej chwili usiadła, przytuliła się do Luke'a i zaczęła przeraźliwie płakać.
Nie wiedząc zbytnio co ma robić, Luke objął ją opiekuńczo, czując jak jej całym ciałem wstrząsają gwałtowne spazmy, a z gardła wyrywa się ni to krzyk, ni to szloch.
– Masz ją? – Do celi pędem wbiegł Wedge. – Zatrzymałem ich na jakiś czas, ale i tak musimy się chyba spie… O rany. –
Stanął jak wryty, gdy zobaczył całą scenę. Gdy w dodatku usłyszał przeraźliwy płacz Shayley aż się cofnął, krzywiąc się tak jakby go coś rozbolało.
– Co jej się stało? – Spytał, podchodząc jednak po chwili nieco bliżej. Pochylił się i delikatnie wyłuskał Shayley z ramion Luke'a.
– Jest przerażona – wyjaśnił Luke. – I wstrząśnięta. Ty tak w wielkim skrócie.
– Już dobrze, SHayley – szepnął cicho Wedge. – Już po wszystkim. No, już jest dobrze.
– Nie! – Shayley uniosła rękę, jakby chciała dać młodemu pilotowi w twarz, a jej krzyk zabrzmiał niemal upiornie. – W cale nie jest dobrze! TY nic nie rozumiesz! –
Ścisnęła mocno rozstawione przedtem szeroko palce, jakby bała się że w ten sposób naprawdę zrobi Wedge'owi krzywdę, po czym odsunęła go od siebie i ponownie przytuliła się do Luke'a.
– Ty tego nie rozumiesz – powtórzyła już ciszej, łapiąc spazmatycznie oddech by zapanować nad sobą i celując oskarżycielsko palcem w Wedge'a. – Ale Luke tak. Luke to rozumie. –
Luke obawiał się że jednak nie do końca rozumie. Nigdy jeszcze nie spotkał się z niczym, co aż tak bardzo wyprowadziłoby jego padawankę z równowagi.
– Już spokojnie – szepnął, usiłując przelać w te słowa cały swój spokój. – Dałaś radę. Poradziłaś sobie. Teraz musimy uciekać. NO już, ciii. –
W przypływie nagłej desperacji i równocześnie współczucia pochylił się i pocałował ja w czoło. Zamrugała i spojrzała na niego zdziwiona, choć łzy nadal spływały jej po policzkach.
– Mój ojciec – wykrztusiła w końcu. – Luke, mój ojciec… On… Ja… Ja mam…
– Ciii, opowiesz mi wszystko później – uspokajał ją nadal Luke. – Chodź. Wedge dał nam trochę czasu, ale obawiam się ze nie mamy go zbyt wiele. –
Pomógł jej wstać, a ona przez chwilę trzymała go mocno za rękę, mimo tego ze stała już o własnych siłach. W końcu uwolniła rękę z uścisku Luke'a i wykonała nią lekki ruch w kierunku kąta celi,.
– On mi zabrał miecz – Stwierdziła takim tonem, jakby była przekonana ze miecz powinien tam być.
– To nie ważne, odzyskamy go – Odezwał się Luke. – Na razie trzymaj to. Musi ci tym czasowo wystarczyć. –
Pochylił się, podniósł z ziemi swój własny miecz i blaster, który podał Shayley. Wzięła go od niego bez słowa i zacisnęła na nim palce drobnej dłoni z taka siłą, jakby od samego tego uścisku zależało czyjeś życie.
– Zbierajmy się z tond – Odezwał się Wedge, nadal wyglądając na zaskoczonego tym nagłym zrozumieniem między mistrzem a uczennicą i tym czego był świadkiem. – Wydaje mi się że chyba zbliża się do nas towarzystwo.
To on. – Głos Shayley był nabrzmiały, jakby była poważnie chora. – Wyczuwam go. Idzie tutaj. –
Wyciągnęła do przodu rękę z blasterem, natomiast drugą wycelowała w drzwi, na przemian rozstawiając i zaciskając palce.
– Ale ja się nie poddam – dodała po chwili, a w jej przed chwilą wątłym głosie zabrzmiała mowa siła. – Nie pozwolę wam zginać, a sobie stać się bezwolną maszynką do zabijania. Jestem gotowa na wszystko, bo nie jestem sama. –

Categories
Padawanka jedi - część dwa (twórczość nie dokonczona i tymczasowo zamknięta.)

rozdział 16

XVI

– Hej! – Callista pojawiła się tak nagle i niespodziewanie jak za pierwszym razem. Shayley poczuła ulgę, ponieważ poprzednią rozmowę z Callistą zaczęła traktować niemal jak senną wizję.
– Callista – szepnęła, unosząc się na łokciach.
– Ten purchlak dalej cię dręczył? – Pytanie Callisty było tak bezpośrednie, jakby przez cały czas obserwowała przebieg zdarzeń.
– Lepiej nie pytaj – odpowiedziała SHayley. Przywołała wspomnienia kolejnej rozmowy z darthem carlusem. To jak przyszedł do niej i przedstawił jej swoją wizję brata i siostry, rządzących razem galaktyką w taki sposób, jaki oboje uznają za stosowny. Odmówiła mu ze złością, argumentując to tym, ze nigdy nie sprzymierzy się z mordercą własnego ojca, jedynej osoby, która ją kochała i której na niej zależało gdy była dzieckiem. Carlus wyśmiał ją, ale zapowiedział, że daje jej czas i że jeszcze tu wróci.
– No dobrze. – Głos Callisty zabrzmiał miękko. – Przyszłam tylko na chwilę. Chcę ci pomóc wiesz? Sprawić by ten wyrośnięty ponad granice swoich możliwości hutt już ci nic nie zrobił.
– Jak niby chcesz to zrobić? Pamiętaj że nie możesz się narażać. Ja tego nie chcę – zaprotestowała Shayley.
– Jestem ci coś winna – przypomniała spokojnie Callista. – Tobie i Luke'owi. Mi już nic nie pomoże. Nic ani nikt mnie już nie uratuje. Nawet ty. Wiem ze bardzo byś chciała, ale nie. Dziękuję ci i przepraszam. Ratuję cię miedzy innymi po to, żebyś mogła spełnić moją prośbę.
– Jaką prośbę? – Shayley poczuła nie miły ścisk w gardle.
– Dbaj o Luke'a. – Głos Callisty zmiękł jeszcze bardziej. – Nie pozwól mu zginąć. On cię ocali, wiem to, ale ty nie daj nikomu go skrzywdzić.
– Robię to odkąd go poznałam – zauważyła SHayley. – Ratuję mu życie, tak jak on nie raz ratował je mi. Te wszystkie wartości które mi przekazał przekazuję teraz komuś innemu. Ja… –
Urwała, czując ze głos odmawia jej posłuszeństwa.
– Wiem. – Głos Callisty również dziwnie się załamał. – Pamiętaj o tym. Ja też będę pamiętać. O tobie i o tym co mi powiedziałaś. Kto wie, może kiedyś jeszcze się spotkamy? Może uda mi się z tond wyrwać, polecieć za wami i czuwać nad wami. Tylko proszę, nie mów o mnie Luke'owi. On jest przekonany ze umarłam. Niech tak myśli. W przeciwnym razie mógłby zacząć mnie szukać, a ja i tak nie jestem… No wiesz, cielesna. Może kiedyś wniknę w jakieś ciało, oczywiście za wiedzą i zgodą tego kogoś, kto zechce mi je udostępnić, ale nie wiem do końca czy bym chciała. Już to przechodziłam. Wolę chyba gdy jest tak jak teraz.
– Co zamierzasz zrobić? – Spytała Shayley, gdy udało jej się zapanować nad głosem.
– Ochronić cię przed Carlusem – odpowiedziała Callista takim tonem, jakby to było oczywiste. Do czasu gdy znajdzie cię Luke będziesz bezpieczna. A ja zniknę. Nikt mnie tu nie znajdzie. Być może nawet i my się już nie spotkamy…
– Nie mów tak. – Shayley poczuła jak zalewa ją fala emocji. Z trudem powstrzymała się od płaczu.
– Głowa do góry – pocieszyła ją Callista. – Wszystko będzie dobrze. A teraz już znikam. A ty śpij… –
Wyciągnęła widmową rękę, wykonując nią płynny gest, a Shayley poczuła jak ogarnia ją nagły spokój, uśmierzając w ten sposób wszelkie inne emocje. Ból, strach, żal, smutek i przytłaczający ciężar. Nie widziała momentu gdy Callista znikała, ponieważ kilka chwil wcześniej zamknęła oczy. Zasnęła…

Categories
Padawanka jedi - część dwa (twórczość nie dokonczona i tymczasowo zamknięta.)

rozdział 15

XV

Obraz, który pojawił się nagle przed iluminatorem wzbudził w Luke'u sprzeczne uczucie. Z jednej strony niepokój, z drugiej zaś poczucie tryumfu. Tak, właśnie tego szukał. Moc doprowadziła go tam gdzie powinien się znaleźć.
Wedge wybudził się gwałtownie z drzemki, zamrugał oczami, spojrzał najpierw za iluminator, potem na konsolę sterowniczą i wydał cichy okrzyk, który chwilę później przerodził się w wykrzyczane w burzy emocji słowa:
– gwiezdny niszczyciel!
– Tak tak, wiem – przytaknął Luke na odmianę spokojnie. – Gwiezdny niszczyciel. Właśnie tu mieliśmy dotrzeć.
– No dobra. – Wedge otworzył szeroko oczy, całkowicie przytomny. – Ale jak my się tam dostaniemy? Sabotaż?
– Nie. – Luke oderwał dłonie od przyrządów kontrolnych, po czym wstał, podchodząc do półki, gdzie do ładowarki podłączony był jego miecz świetlny. – Pozwolą nam wylądować. Sami nas ściągną. Komukolwiek na tym zależy, chce żebyśmy przylecieli.
– Jasne. Chyba zaczynam rozumieć filozofie sithów – stwierdził na w pół żartobliwie Wedge, obserwując jak Luke odłącza swoją broń od ładowania i przypina ją do pasa.
– Zaprogramowałem kurs jak najbliżej tego gwiezdnego niszczyciela – ciągnął dalej Luke. – Ich skanery pewnie za raz nas wykryją, o ile już tego nie zrobiły. Z tej odległości wyczuwam Shayley bardzo wyraźnie. Jest tam, na tym statku. –
Wedge nabrał i gwałtownie wypuścił powietrze.
– Cokolwiek by się działo, idę z tobą – oznajmił stanowczo. – Może nie znam się na mocy, ale ze szturmowcami na pewno ci pomogę.
– Myślałem że zostaniesz tutaj. – W głosie Luke'a zabrzmiało wyraźne zdziwienie.
– A ja myślałem ze tego nie powiesz – odciął się korelianin. Luke roześmiał się, ale wyglądał na jeszcze bardziej zmartwionego i przytłoczonego.
– Niezidentyfikowany wahadłowiec – odezwał się w głośniku interkomu szorstki głos. – Mówi darth carlus. Wiem ze to ty tam jesteś Skywalker. Czekałem na ciebie, dla tego pozwolę ci wylądować. W tym momencie zostajesz właśnie namierzony wiązką promienia sciągającego. Za chwilę się spotkamy. –
Wedge zacisnął zęby.
– Co za bez kończynowy pokurcz – syknął, lecz Luke uspokoił go, kładąc mu na chwilę rękę na ramieniu. Następnie podszedł do konsoli i aktywował połączenie interkomu.
– Nie jestem tu sam. – W jego niskim głosie zabrzmiała złowroga nuta, która, jak Wedge przypuszczał, w cale nie zrobiła na ich rozmówcy żadnego wrażenia. – Wraz ze mną jest moc.
– Ze mną również, SKywalker – odpowiedział Darth Carlus. – Nie próbuj teraz żadnych manewrów. Wiesz dobrze że mam twoją uczennicę. Wiesz również że ona jeszcze żyje, ale jeśli zrobisz jeden nie właściwy ruch, ona zginie.
– To nie ty rozdajesz teraz karty – odpowiedział Luke. – I nie ty stawiasz teraz warunki. Ale przyjmijmy ze nie zauważyłem tego błędu i zrobię jak sobie życzysz.
– Zobaczymy na czyją szalę przechyli się zwycięstwo – odciął się Carlus. – Poczekaj aż cię dostanę w swoje ręce… –
– Och zamknij się! – Wedge nim to powiedział jednym skokiem znalazł się obok Luke'a i z całej siły uderzył palcem w guzik interkomu, przerywając połączenie. Spojrzał na Luke'a oddychając ciężko.
– Chyba naszemu sithowi zabrakło już twórczej weny – zkwitował. – Poczekaj aż cię dostanę w swoje ręce… Pff, bez przerwy gadają to samo. Liczyłem na coś bardziej kreatywnego, powiedzmy… Zaczekaj ty przebrzydły purhlaku aż cię dorwę, a teraz morda w kubeł i ani mi się waż zmieniać kurs. –
Z rozmachem otworzył skrytkę, z której wyjął naładowany i gotowy do działania blaster, oraz pas z ogniwami energetycznymi.
– Dobra, poczekaj sobie tylko, ty gamorreańska mento – syknął, a w jego głosie zabrzmiała jeszcze większa groźba niż w głosie Luke'a. – Bo za niedługo ja mogę dostać cię w swoje ręce ty śmieciu. Ja, Wedge ANtilles z Korelii. I zrobię to za nią, za SHayley Starlightt i nie obchodzi mnie co złego jej zrobiłeś. –
Zacisnął mocno zęby, oddychając szybko przez nos. Luke odczuł nawet ulgę widząc przyjaciela w tak bojowym nastroju.
– Wytrzymaj jeszcze trochę, Shayley. Radzisz sobie bardzo dobrze – pomyślał, starając się przelać w tą myśl całą swoją pewność i spokój, nie ubarwiając tego gniewem i bojowym nastawieniem Wedge'a. – Jesteśmy już blisko. Idziemy po ciebie. –

Categories
Padawanka jedi - część dwa (twórczość nie dokonczona i tymczasowo zamknięta.)

rozdział 14

XIV

Pilotowany przez Wedge'a wahadłowiec mknął w bezpiecznym obszarze nad przestrzeni. Mimo że pilot wyglądał na zewnątrz na spokojnego, w środku odczuwał coraz większy niepokój. Siedział sam w sterowni. Luke zostawił go i udał się do przedziału pasażerskiego w nadziei, że głębsza medytacja pozwoli mu w końcu zlokalizować Shayley.
Dla Wedge'a był to jeden z tych momentów, w których żałował że nie jest w stanie posługiwać się mocą. W jego wyobraźni pojawiały się najgorsze scenariusze tego co mogło się stać z Shayley, lecz mimo to nie był w stanie nic zrobić. Tym razem to nie on rozdawał karty w tej grze. Mimowolnie przypomniał sobie te chwile które spędził z młodą jedi na hoth. Chwile, w których całkowicie się przed nim odsłaniała, stając się zwyczajna, jakby moc nie istniała. Między nimi nie było żadnego większego uczucia po za przyjaźnią, ale mimo to Wedge nie pamiętał, by z jakąś inną dziewczyną rozmawiało mu się i śmiało tak swobodnie, no może z wyjątkiem Qvi Xux, lecz wspomnienia o niej wydały się jakby rozmazane, jakby widział ją przez bardzo brudne transpastalowe okno. Shayley była wyraźniejsza, bardziej realna. I teraz znajdowała się w wielkim niebezpieczeństwie. Wedge wolał nawet nie myśleć o tym, co ten nawiedzony, posługujący się mocą kliffing chwast z nią teraz wyprawia. Na samą myśl o tym czuł jak przebiegają go dreszcze.
Zdał sobie sprawę z tego, że trzymane na kolanach ręce zaciska mocno w pięści. Z cichym westchnieniem otworzył dłonie i położył je z powrotem na przyrządach kontrolnych, wpatrując się przez chwile tępo we wskaźniki.
Z tego stanu wyrwało go nadejście Luke'a. Mistrz jedi pojawił się jak zwykle bez szelestnie, poruszając się płynnie i z wdziękiem. Wedge'owi wystarczyło jedno spojrzenie na jego napiętą twarz, by zrozumieć że coś się dzieje.
– Co tam Luke? – Zapytał odruchowo. Luke wziął głęboki wdech, a po kilku sekundach wypuścił powietrze, jakby miał ogłosić decyzje, która zaważyłaby na ich misji.
– Mam ją, Wedge – odezwał się po chwili. W jego spokojnym głosie brzmiało tylko zmęczenie, ale ruchy zdradzały napięcie. Podszedł nieco bliżej i utkwił w korelianinie swoje bladoniebieskie oczy, jakby chciał mu coś przekazać bez słów. To spojrzenie było twarde i wyczekujące.
– Co ty, stary… Wiesz gdzie ona jest? – Wedge też spojrzał w napięciu, odwzajemniając palący wzrok Luke'a, którego głos stwardniał, gdy powtórzył jeszcze raz:
– Po prostu ją mam –
Wedge poczuł jak jego serce zaczyna bić szybciej.
– Dawaj współrzędne – zwrócił się do Luke'a, lecz ten pokręcił głową.
– Nie. – Jego głos był tak samo twardy i nieustępliwy jak chwilę wcześniej. Bez słowa wskazał fotel drugiego pilota, a dopiero potem dodał:
– siądź po prostu tam, obok.
– Chcesz mnie zmienić? – Spytał Wedge.
– Chcę i muszę. – Luke nie czekał na dalsze wyjaśnienia. Gdy tylko Wedge zajął miejsce drugiego pilota Luke wskoczył na jego miejsce. Jego dłonie i palce poruszały się z niewiarygodną zwinnością, gdy wpisywał współrzędne do komputera pokładowego. Wedge dostrzegał w tych ruchach pewność mówiącą o tym, że Luke naprawdę wie co robi. Ta pewność sprawiła, że w serce młodego pilota zaczęła wlewać się małymi strużkami nadzieja, walcząc o lepsze z niepokojem, strachem i zdenerwowaniem.
– Powiedz mi jeszcze raz Luke – zagadnął po chwili ANtilles. – Lecimy po Shayley prawda?
– Prawda. – Niski, zmęczony głos Luke'a był jednak nadal pewny. – Lecimy po Shayley. I obiecuję, że nie odlecimy bez niej. –
Wedge westchnął i przymknął oczy. Wiedział ze Luke mówi prawdę. Że tą obietnicę złożył nie tylko jemu, ale także, a być może przede wszystkim sobie samemu.
Przez większość drogi nie rozmawiali ze sobą. Wedge pozwolił sobie na krótką drzemkę, a Luke zajęty był pilotowaniem ich statku, od czasu do czasu dokonując drobnych poprawek kursu, prowadzony przez moc.
Było dokładnie tak, jak przed jego odlotem powiedziała mu Ahsoka. Wystarczyło mu skupić się na Shayley. Na wspomnieniach związanych z jej wyglądem, głosem, oddaniem, nieposłuszeństwem, śmiechem i przede wszystkim na uczuciach które Luke do niej żywił. Otworzyło to przed nim furtkę nowych możliwości, odczuć, impulsów, jakby między nim a jego uczennicą wytworzyła się chwilowo jakaś telepatyczna więź, jakby SHayley sama go do siebie prowadziła. Mistrz jedi miał tylko nadzieję, ze obaj z Wedge'em nie przybędą za późno. Miał przeczucie, ze to przed czym usiłowała go ostrzec moc już się stało, choć jeszcze nie miało swojego finalnego zakończenia, tego, którego najbardziej się bał, choć tak naprawdę w ogóle go nie znał i nie potrafił go odgadnąć.

Categories
Padawanka jedi - część dwa (twórczość nie dokonczona i tymczasowo zamknięta.)

rozdział 13

XIII

Shayley poczuła się tak, jakby oblano ja najpierw wiadrem zimnej, a następnie bardzo gorącej wody. To co powiedział jej nieznajomy sith uderzyła w nią z siłą rozpędzonego rancora.
– Nie wierzę ci – udało jej się wydusić przez ściśnięte gardło.
– Nie musisz – odparł lekceważąco. – Tak samo jak ja nie musze kłamać. Po co miał bym to robić? Jesteś dla mnie nikim. –
Odwrócił się pogardliwie, demonstracyjnie pokazując SHayley co o niej myśli.
– Jeszcze jedno ci powiem – rzucił na odchodne. – Nie wiem co z tym zrobisz, ale twoi żałośni przyjaciele jedi tu lecą. Nie mam pojęcia gdzie są w tej chwili, ale lepiej módl się, by dolecieli tu jak naj później. Bo jeśli tu przylecą, to nie z tobą w pierwszej kolejności będzie źle, tylko z nimi. A ty będziesz się temu wszystkiemu przyglądać. –
Nim Shayley zdążyła odpowiedzieć, nieznajomy machnął pogardliwie ręką, po czym wyszedł, zostawiając ją sam na sam z przerażającą prawdą, która siłą wsączała się do jej umysłu niczym śmiertelna trucizna.
– Mój ojciec – przebiegło jej przez myśl. – On… –
Zamknęła oczy. Nie chciała wierzyć w to że ma brata. Brata, który w dodatku przeszedł na ciemną stronę, stanął po drugiej stronie barykady, zabijając jej ojca i niszcząc przy okazji to, co chowała w swoim sercu jak najcenniejszy skarb. Nikłe, ulotne niczym pióro Rauka wspomnienie cierpliwej, łagodnej twarzy, kojącego głosu i dotyku… Musiała być naprawdę bardzo mała. Większość swojego życia pamiętała jako mała, siedmioletnia uciekinierka, znaleziona przez pewną grupę rebeliantów, którzy wzięli ja pod swoje skrzydła, do kupi nie była w stanie sama im pomagać. Chronili ją, aż ona nie była w stanie chronić ich.
Zdała sobie nagle sprawę z tego, dla czego tak rozpaczliwie szukała zawsze wsparcia Luke'a Skywalkera. Dla czego to przy nim czuła się najbardziej bezpiecznie, mimo ze oboje nie raz znajdowali się w poważnym niebezpieczeństwie Podświadomie jego imię przypominało jej ojca, chociaż ona tego nie pamiętała. W tej bezczynności zaczęła się zastanawiać, czy ktoś aby specjalnie nie wymazał z jej pamięci tych wspomnień. Wiedziała że są osoby, które potrafią to robić. Sam Luke Skywalker to potrafił, choć nigdy nie widziała jak to robił. Nigdy nie było takiej potrzeby. Wiedziała też o ludziach, którzy posiadają umiejętność wydzierania siłą wspomnień z umysłów drugiej osoby. Czyżby właśnie tak potraktowano ja samą? Ale jeśli tak, to kto to zrobił, skoro jej matka nie miała pojęcia o mocy, a jej ojciec starał się ja chronić? A może właśnie dla tego wymazał jej te wspomnienia, aby nie była zbyt sentymentalna, lecz przez uczucia jakie do niej żywił zrobił to nie dokładnie?
Te ponure rozmyślania Shayley przerwało nagle pojawienie się widmowej postaci, podobnej do ducha. Shayley była tak otępiała tym co usłyszała od swojego porywacza, ze to nagłe pojawienie się wyglądającego jak żywe widma nawet jej nie przestraszyło.
Uniosła tylko głowę i patrzyła na postać młodej kobiety, której wygląd najwidoczniej zachował jakimś cudem swoje właściwości, lecz cała jej postać utkana była jakby z lekkiej mgły.
Była wysoka i szczupła, chociaż nie chuda, a jej związane na karku jasnobrązowe włosy spływały na plecy. W owalnej twarzy, nadającej jej wrażenie pogodnej, ale równocześnie zdecydowanej osoby płonęły znajome, szare oczy. Był w nich rodzaj jakiegoś głębokiego smutku, jakby widziały zbyt wiele. Teraz sprawiały wrażenie, jakby miały kilkaset lat. SHayley nie raz widziała te same oczy u swojego mistrza, ten sam rodzaj smutku i olbrzymiego ciężaru który na nim spoczywał. Nieznajoma odwzajemniała jej spojrzenie, a Shayley pomyślała, ze kimkolwiek nieznajoma była za życia, musiała się często śmiać.
– Gdzieś ją kiedyś widziałam – przemknęło młodej jedi mgliście przez myśl. Jednak nie potrafiła sobie przypomnieć, gdzie i kiedy to miało miejsce.
– Pewnie mnie już nie pamiętasz – odezwał się w jej umyśle znajomy głos, który musiał należeć do unoszącej się przed nią postaci. – Nic dziwnego. W natłoku spraw nie trudno zapomnieć…
– Gdzie się spotkałyśmy? – Spytała szeptem SHayley. – DO którego miejsca mam wrócić?
– Tak naprawdę to się nie spotkałyśmy – sprostowała nieznajoma. – Ukazałam ci się w wizji. Dawno temu. Chciałam cię ostrzec… Was ostrzec. Ciebie i Luke'a. –
Zbuntowany nadmiarem informacji umysł SHayley niechętnie rejestrował słowa nieznajomej, składając je w całość, aż w końcu ułożył z nich wspomnienie, które w jednej chwili wydało się brudne i zakurzone, w drugiej natomiast zalśniło czysto, a na wierzch świadomości SHayley wypłynęło tylko jedno imię:
– Callista. Ty jesteś Callista…
– Raczej byłam nią kiedyś – odpowiedziała nieznajoma, a Shayley poczuła jak wlewa się w nią jakiś strumień nadziei.
– Byłaś? – Spytała cicho.
– No zobacz czym teraz jestem. – Shayley po raz pierwszy usłyszała jej śmiech. Cichy i niepewny, zaledwie lekko zaprawiony wesołością, lecz był to dźwięk, który podniósł ją na duchu jeszcze bardziej.
– Callisto, w takim razie musisz pomóc komuś innemu a nie mnie – zaczęła pospiesznie. – Podejrzewam… Czuje ze Luke tu leci. Będzie chciał mnie uwolnić. Ten Sith… Mój… No, po prostu ten sith powiedział, ze jeśli Luke tu przyleci, zostanie zabity na moich oczach. –
Callista westchnęła cicho.
– Niby jak mogłabym go ostrzec? – Spytała. – Nie mogę ukryć się w komputerze pokładowym jego wahadłowca. Nie mogę, bo nie mam ciała. Moja osobowość fruwa sobie po galaktyce jak jakiś bez wartościowy strzępek. Jestem jednocześnie wolna i uwieziona.
– TO dla czego zjawiłaś się akurat tutaj? – Spytała Shayley.
– Bo tobie jeszcze jakoś mogę pomóc – odpowiedziała. – Jestem to winna… Mam dług wobec Luke'a. Jak mogłabym inaczej go spłacić jak chroniąc jego padawanke?
– Byłą padawanke – poprawiła Shayley.
– Łapiesz mnie za słowa. – Shayley odniosła wrażenie, ze gdyby Callista była materialna, na pewno poczęstowałaby ją kuksańcem w żebra. – Jesteś mu bliska i koniec tematu.
– NO dobrze. – Shayley ustąpiła. – A nie możesz przeze mnie wysłać mu jakiejś wizji czy coś? Mogłabym jakoś pokazać mu twój obraz…
– I co, myślisz ze to by go powstrzymało przed uratowaniem ciebie? Że stanąłby wtedy przed wyborem, ty albo ja? –
To stwierdzenie, wypowiedziane nieco twardszym tonem rozwiał wszelkie nadzieje Shayley, powstrzymując ją tym samym od snucia dalszego ciągu nie realnego planu.
– Dla czego tak boisz się Luke'a? – Spytała nagle. Rozmowa z Callistą chociaż na chwile odciągnęła jej myśli od straszliwej prawdy o jej rodzinie.
– Nie boję się go – odcięła się Callista. – Po prostu ja i on… No… Przez pewien czas byliśmy kochankami. –
SHayley usiadła gwałtownie, opuszczając bezwładnie ręce po bokach.
– Uratował mnie… To znaczy chciał to zrobić za wszelka cenę. Zrobiła to jedna z jego uczennic. Ale przez to straciłam możliwość posługiwania się mocą. Stałam się nikim i niczym. Opuściłam Luke'a. Musiałam, dla jego własnego dobra. To przeszłość, nie pytaj mnie o nic więcej. Jego też nie. –
Jej głos na nowo stał się miękki:
– Nie chcę by sobie o mnie przypomniał, by usiłował mnie odnaleźć, albo co gorsza zaczął się zastanawiać nad tym, czy zrobił absolutnie wszystko żeby mi pomóc, biorąc na swoje barki w ten sposób kolejny ciężar i kolejną odpowiedzialność, która tak naprawdę nie spoczywa na nim. Teraz ma inne sprawy o które się martwi. Ja nie zamierzam być kolejna. –
Odwróciła się lekko.
– Musze na razie znikać – odezwała się nagle. – Porozmawiamy jeszcze potem. Ty też się nie przejmuj. I tak już masz kłopoty, martwisz się o innych i tak dalej… No… Uważaj na siebie. I nie daj się zabić. –
Powiedziawszy w niezwykle prosty sposób to co miała do powiedzenia zniknęła tak nagle ja się pojawiła, a Shayley znowu została sama, nie mogąc jednak w pełni zastosować się do rady Callisty i nie myśleć o niej. Wręcz przeciwnie. Zaczynała myśleć jeszcze bardziej, zastanawiając się od teraz jak uratować nie tylko siebie, ale i też ja.

Categories
Padawanka jedi - część dwa (twórczość nie dokonczona i tymczasowo zamknięta.)

rozdział 12

XII

Shayley dawno nie czuła się tak bezsilna. Mogła użyć mocy by chociaż postarać się uwolnić, lecz jej myśli były tak rozbiegane, ze nie potrafiła się zkoncentrować. Cały czas zadawała sobie pytanie, kim jest uw sith który ją porwał? Czego od niej chce? Czy zamierza wykorzystać ja jako swoje narzędzie, czy tylko jako przynętę do zwabienia Luke'a?
– Chyba właśnie tak musiał czuć się Wedge gdy zchwytał go Vader – przebiegło jej mgliście przez myśl.
Poczuła ścisk w gardle. Do tych wszystkich mysłi i pytań dołączyło wspomnienie jej nie dawnej wizji, które rozbiło ja kompletnie. Poczuła nagły atak paniki i omało ponownie się nie rozpłakała.
– Nie ma emocji, jest spokój… – Powtórzyła szeptem kilka razy fragment kodeksu Jedi, który tak często cytował i wpajał jej Luke za czasów gdy jeszcze była jego padawanką, a co teraz ona sama nie ustannie przypominała Ariannie.
Drzwi celi w której była przetrzymywana otworzyły się nagle. Dostrzegła tego samego mężczyznę, który zaatakował ich na Jawinie oraz porwał ja samą.
Uniosła się na łokciach by przyjrzeć mu się uważniej niż do tej pory.
Mógł być zaledwie o kilka lat starszy od niej. Miał czarne, sięgające mu do ramion włosy i brązowe oczy, w których widać było okrucieństwo drapieżnika, który złapał swoja ofiarę w półapke. Jego wysoka, szczupła sylwetka górowała nad Shayley niczym kat. Do pasa miał przypięty ten sam miecz świetlny, który widziała jeszcze na Jawinie. Ten, który omało nie zabił jej oraz Luke'a. Ubrany był w długi czarny płaszcz, który wlókł się za nim po ziemi.
– Shayley Starlightt – odezwał się głosem, który mógł uchodzić za przyjazny. W Shayley jednak wywołał burzę różnorodnych emocji.
– Z kąt wiesz kim jestem? – Spytała, starając się zapanować nad złością.
– Mam swoje sposoby żeby się tego dowiedzieć – odpowiedział, a jego twarz wykrzywiła się w czymś w rodzaju uśmiechu.
– Czego ode mnie chcesz? – Shayley zdołała usiąść. – Bez względu na to co by to było wiedz, że niczego się ode mnie nie dowiesz. Nie powiem ci ani jednego…
– Och nie, moja droga. – Nieznajomy postąpił kilka kroków do przodu. Dopiero wtedy Shayley dostrzegła swój własny miecz, przypięty przy lewym biodrze nieznajomego. – Niczego od ciebie nie chcę… Przynajmniej na razie.
– To dla czego mnie porwałeś? – Shayley spojrzała hardo na nieznajomego.
Nieznajomy nie odpowiedział> Zamiast tego postąpił parę kroków do przodu, przyglądając się dziewczynie nadal i obchodząc ja dookoła.
– Jesteś taka samotna – zaczął. – Taka nieszczęśliwa. Zagubiona… –
Mówił głosem, który zdawał się hipnotyzować.
– Jedyną wiarę i uczucia pokładasz w tym słabeuszu Skywalkerze. Imponuje ci. Myślisz ze zastąpi ci to co straciłaś kiedyś… Ze jest i będzie twoim opiekunem. –
Shayley poczuła ze blednie. Wyciągnęła rękę, chcąc dosięgnąć nieznajomego.
– Nie wiesz nic – zaczęła zapalczywie, lecz po chwili odetchnęła głęboko i odezwała się już spokojniej:
– Niczego o mnie nie wiesz.
– Tak? – Nieznajomy przystanął, patrząc na nią uważnie. – Nie masz nawet pojęcia ile mamy ze sobą wspólnego. My oboje.
– W co ty grasz? – Shayley starała się być spokojna.
– Zobacz. Popatrz mi w oczy. Nie przypominają ci kogoś? –
Nieznajomy pochylił się, a wtedy Shayley dostrzegła wyraźniej jego oczy. Na ich widok poczuła dreszcz. TO były te same oczy, które widziała u kobiety z wizji. U tej wyrodnej matki.
– Gdzieś je widziałam… – Zaczęła niepewnie, nie wiedząc dla czego to mówi. – Pewna kobieta…
– Tak! – Nieznajomy wyprostował się ze złością. – Ta kobieta, którą widziałaś w swojej wizji… To moja matka. Moja wyrodna matka! Pozbyła się mnie jak wyrzutka, gdy tylko dowiedziała się jakie mam umiejętności. Bała się ze stanę się taki sam jak mój ojciec… Jak mój cholernie słabowity i naiwny ojciec! –
Urwał oddychając ciężko.
– Widziałem twoja wizję. Wyczułem twój wstrząs – ciągnął już łagodniej. – I wtedy tak naprawdę zrozumiałem kim jesteś i co to wszystko znaczy. Powinienem teraz zrobić z tobą to samo, co zrobiłem z moim ojcem. Zabiłem go, rozumiesz? Zabiłem swojego ojca. Był taki sam jak ci wszyscy jedi. Taki sam jak twój Skywalker. –
Shayley potrząsnęła głową. Informacje atakowały ją zbyt szybko. Usiadła, chcąc spojrzeć na nieznajomego.
– Zabiłeś własnego ojca – zaczęła zimno. – Niczego innego bym się po tobie nie spodziewała. W końcu jesteś sithem. Sithem, który się nie nawróci. W którym zgasło dobro. Zamknąłeś sobie drogę ku jasnej stronie mocy…
– Przestań mi tu prawić komunały – prychnął. – Gadasz jak typowa jedi. Tak. Spotkałem nie dawno swojego ojca. Wiesz co mi powiedział? Powiedział mi to samo co ty. Chciał mnie nawrócić. Powiedział, ze wybacza mi wszystko co zrobiłem. Że wybacza mojej matce to, ze go nie akceptowała. Odszedł od niej, bo taka była jej wola. Ale powiedział ze ma nad kim czuwać. Ma kogoś, nad kim sprawuje opiekę, chociaż ten ktoś w cale o tym nie wie. –
Urwał ponownie.
– Jego córka była tak samo traktowana przez moja matkę jak on. Dla tego zesłał na nią wizję. Kazał jej uciekać od matki. Strzegł ją przed niebezpieczeństwami. Zjawiał się przy nie gdy spała… A gdy była jeszcze w domu razem z nim, śpiewał jej do snu by ją uspokoić, by uchronić ją przed gniewem matki.
– Dla czego mi to mówisz? – Spytała Shayley, choć bała się zadać to pytanie.
– Mówię ci to dla tego, ponieważ mój ojciec… Był dla mnie nikim. Wyrzekłem się go. Wyrzekłem się mojej matki i mojej siostry. Nie słyszałaś o morderstwie mojego ojca. Nic dziwnego. Działał z ukrycia, pod przybranym nazwiskiem by nikt go nie rozpoznał. Wielu Jedi tak się ukrywało przez lata. Ale ja go znalazłem. Wiedziałem o nim wszystko. Mój ojciec tak naprawdę nazywał się… –
Wstrzymał oddech, a po chwili wyrzucił z siebie z obrzydzeniem w głosie:
– Nazywał się Luke Starlightt. –

CDN.

Categories
Padawanka jedi - część dwa (twórczość nie dokonczona i tymczasowo zamknięta.)

rozdział 11

XI

– Co tu dużo mówić, nawaliłem i tyle – oświadczył Wedge, gdy lecieli już spokojnie w nadprzestrzenii.
Luke oderwał wzrok od widocznych za iluminatorem gwiazd, będących w tej chwili tylko rozmazanymi plamami.
– Nie, Wedge – oświadczył cicho. – To ja nawaliłem. Dałem się pokonać i nie obroniłem ani jej, ani nikogo innego. Jaki ze mnie mistrz Jedi?
– Przestań – burknął korelianin. – Sam przecież mówiłeś, ze w dzisiejszych czasach to uczeń musi być silniejszy od mistrza. –
Luke westchnął ciężko. Wedge na moment oderwał wzrok od przyrządów kontrolnych statku, po czym zapatrzył się w twarz przyjaciela. Mimo bez wątpliwie młodego wieku, sprawiała wrażenie, jakby Luke przeżył całe setki lat. Na wymizerowanym obliczu widać było zmęczenie i rezygnację, a w kącikach niebieskich oczu pojawiły się zmarszczki. Nigdzie nie było już śladu tego zawadiackiego, beztroskiego pilota X-winga, który leciał u boku Wedge'a kilka lat temu, by zniszczyć śmiertelnie niebezpieczna gwiazdę śmierci..
Luke nagle wstał, podszedł do modułu z napojami i wyjął ze środka niewielki kartonik soku, którym bez słowa rzucił w Wege'a. Pilot zręcznie złapał lecący ku niemu przedmiot, otworzył róg kartonika zębami i obserwował, jak Luke siada z powrotem w fotelu drugiego pilota, złączywszy razem dłonie spoczywające na kolanach.
– Za ile wyjdziemy z nadprzestrzenii? – Spytał Luke przyjaciela cichym, monotonnym głosem.
– Za około godzinę i kwadrans – odparł Wedge.
– Dobrze się składa. – Luke utkwił swe blado niebieskie oczy w twarzy przyjaciela. – Daj mi godzinkę… No może pół.
– Ale Luke, co ty… – Zaczął Wedge, lecz Luke zamiast odpowiedzieć westchnął tylko ciężko, po czym zamknął oczy, zapadając po chwili w sen i zaczynając głęboko i miarowo oddychać.
– Jasne – mruknął Wedge, obserwując przyjaciela. – Śpij, Luke. Zajmę się całą resztą. I tak już za bardzo wszystkim się martwisz. –
Była noc. W niewielkim pokoiku na poddaszu panowała cisza… Za głęboka cisza. To właśnie ta cisza przebudziła Luke'a, który usiadł gwałtownie na łóżku. Zazwyczaj różne odgłosy życia go uspokajały, nawet praca różnych kuchennych maszyn, pozostawionych na noc przez ciotkę Bereu. Teraz jednak Luke wyczuwał jakiś niepokój, chociaż nie znał jego przyczyny.
Powoli i najciszej jak mógł wstał, narzucając pospiesznie na ramiona pled i otulając się nim. Starając się czynić jak najmniej hałasu wyszedł s pokoju i powoli zaczął schodzić na dół. Na bosaka dotarł do drzwi wejściowych, a po chwili wyszedł w chłodną noc pustyni. Jego małe stopy od razu utonęły w piasku, lecz go to nie zatrzymało. Znał tatooine na tyle, ze wiedział gdzie iść. Jednak tym razem kierował się przeczuciem.
Musiał wyglądać dziwacznie. Samotne, kilkuletnie dziecko, błąkające się w środku nocy po pustyni, otulone tylko pledem, pozbawione jakiej kolwiek broni, stojące twarzą w twarz z bezlitosna przyrodą planety.
Luke dotarł aż na skraj bezpiecznej farmy, z kąt zobaczył stado olbrzymich, pokrytych futrem stworzeń, których dosiadali ludzie, owinięci niczym mumie różnego rodzaju szmatami.
Już, już miał zawrócić i pobiec do domu, gdy z oddali usłyszał męski głos:
– Luke! Niech cię licho, gdzie ty si e włóczysz o tej porze? –
TO był wuj Owen. Podbiegł do Luke'a i chwycił go za ramiona, odwracając w swoją stronę.
– Wujku – odezwał się Luke, wyciągając drobna, dziecięcą dłoń i pokazując kierunek. – Patrz tam. To jeźdźcy Tusken. Idą prosto na nas. –
Owen Lars szybko schwycił bratanka za rękę, po czym pociągnął w stronę domu, by ostrzec swoja rżonę przed zagrożeniem…
Luke otworzył oczy. Przez chwilę wydawało mu się, ze wciąż czuje powiew chłodnego wiatru pustyni i drobinki piasku wpadające do oczu. Rozejrzał się po kabinie i oprzytomniał całkowicie.
– Co się stało? – Spytał Wedge, widząc jego wzrok.
– Miałem dziwny sen – zaczął Luke. – Sen z mojego dzieciństwa na tatooine. Tylko ze… To nie był sen. To stało się kiedyś naprawdę.
– Co masz na myśli? – Spytał Antilles.
– Kiedyś, gdy byłem mały… Pewnej nocy obudziłem się nagle… Wyczuwałem jakieś zagrożenie dookoła. Sam nie wiedziałem z kąt to się wzięło. Teraz już wiem, ze nieświadomie posługiwałem się wtedy mocą. Jak się potem okazało, udało mi się niemal w ostatniej chwili ostrzec ciotkę Berru i wuja Owena przed napadem ludzi pustyni.
– Ok. – Wege w zamyśleniu przygryzł wargę. – Ale co to ma wspólnego z Shayley?
– Nie wiem. – Luke wzruszył ramionami, co sprawiło, ze jego brązowy płaszcz jedi zafalował, nadając jego właścicielowi wrażenie jeszcze drobniejszego niż był
w rzeczywistości. – Obawiam się, ze to coś w rodzaju ostrzeżenia. Coś się stanie. A my musimy temu zapobiec. –

EltenLink