XVII
– Ty draniu! – Przerarzona Shayley poterwała się mimo bólu. Czuła jak wściekłość wypełnia ją niczym trujący gaz. W tej chwili nie myślała o tym że Vader jest o wiele potężniejszy od niej, że z niewiarygodną łatwością pokonał LukeA, nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Poprostu rzuciła się w stronę czarnego lorda sith, atakując go z taką wściekłością, że tamten na chwilę zamarł zaskoczony. Nie przypuszczał, że upadek LukeA wyzwoli w młodej padawance tak silne uczucie agresji. Wiedział że już stała się niewolnikiem ciemnej strony…
Shayley tym czasem nie myślała o niczym. Oczami wyobraźni widziała martwe ciało LukeA, leżące tam, na samym dole schodów. Ciało osoby, którą tak bardzo kochała, a którą Vader zkruszył niczym zeschłego liściaW ferworze walki nie zdawała sobie sprawy z tego, że tym razem to nie ona stała się ofiarą tylko Vade. Coraz trudniej przychodziło mu parowanie ciosów młodej padawanki, która przyponiała sobie coś jeszcze. Pierwszą potyczkę vadera i lukeA, oraz odciętą dłoń swojego mistrza.
To wspomniene dolało oliwy do ognia, przepełniło czarę wściekłości. Zielony promień energii, taki sam jak w mieczu jej mistrza spadł prosto na lewą dłoń Vadera, odcinając ją w tym samym miejscu gdzie stracił ją luke, tuż przy nadgarstku. Wykorzystując niedowierzanie i szok przeciwnika wyrwała za pomocą mocy broń z jego ręki. Vader osunął się na kolana, podczas gdy ona, Shayley Starlightt, świerzo upieczona jedi stała nad nim, ściskając w prawej dłoni swój, a w lewej miecz Vadera. Stała i… Wachała się. Mogła go zabić, mogła odpłacić się za wszystkie krzywdy tej galaktyki, za wszystkie krzywdy LukeA, za jego upadek… Miała teraz ku temu doskonałą okazję… Ae jednak stała. Czerwony i zielony promień krzyrzowały się ze sobą tuż przy gardle Vadera… A Shayley nie mogła tego zrobić, chociaż kipiał w niej gniew. Miała ochotę teraz zbiedz na dół po schodach, paźć obok LukeA i poprostu się rozpłakać, dając upust wszystkiemu co czuła.
Decyzję podjęła w jednej chwili, pod wpływem impulsu. Patrząc wprost na Vadera zniżyła ostrze zkrzyrzowanych mieczy i…
Nie zrobiła tego. Przypomniała sobie wszystkie wartości powtarzane jej przez LukeA, wszystkie jego słowa, niemal słyszała jego głos… Ogarnął ją spokój.
– Nie zrobię tego – odezwała się do czarnego lorda. Cała wściekłość w jednej chwili ją opuściła, jak smuga kużu starta czyjąś ręką.
– Nie zrobię tego – powturzyła. – Wiesz dla czego. Ponieważ pod skorupą bezduszności i zła jest ukryte głęboko twoje prawdziwe ja. Nie mam prawa cię nienawidzić, ponieważ dla mnie nadal jesteś Anakinem Skywalkeem, ojcem… LukeA skywalkera, który leży tam… –
Drżącą ręką wskazała w dół schodów.
– Ale nie ty mu to zrobiłeś – podjęła znowu spokojnie, przemawiając w identyczny sposób jak Luke. Vader czuł to, widział teraz ile ci dwoje mięli ze sobą wspólnego.
– LukeA i resztę galaktyki zkrzywdziła twoja zewnętrzna strona, coś co cię zabija od środka.
– Nic mnie nie zabija – odparł Vader.
– Ależ tak, anakinie – Odezwała się z przekonaniem. Nazywanie go Anakinem drażniło Vadera, lecz jednocześnie budziło wspomnienia, sprawiało że nie był w stanie zkrzywdzić istoty stojącej tuż nad nim, wyglądającej na tak samo kruchą jak pozostali jedi których unicestwił.
Shayley wyłączyła oba miecze i odstąpiła od Vadera.
– Nie będziesz starał się mnie zatrzymywać jeśli teraz odejdę, Anakinie – odezwała się dobitnie. Oddała mu jego własną broń. – Nie zwiodłeś mnie i nie zwiedziesz. Ty, a przedewszystkim imperator ponieśliście porażkę. Nie zdobyliście ani mnie ani LukeA, a niedługo Palpatine straci również ciebie.
– Nie stanie się tak – Odparł czarny lord. – Muszę mu być posłuszny. Nie ma już odwrotu. Kiedyś sama to zrozumiesz, gdy znajdziesz się na moim miejscu. –
Po tych słowach podniusł się z trudem. Shayley w tym momencie czuła tylko żal i współczucie. Miała nawet ochotę pomuc mu wstać. Nie potrafiła go nienawidzić, ponieważ dla niej był on nadal Anakinem. W tej chwili wierzyła w jego dobro może nawet bardziej niż kiedykolwiek wierzył w nie Luke.
Vader natomiast nie był w stanie jej skrzywdzić. Mimo własnej woli jej słowa wciąż dźwięczały w jego głowie, niczym prześladujące go często błaganie o darowanie życia, które nie raz słyszał od swoich ofiar. Odszedł w milczeniu, zostawiając ją wśród porozwalanych mebli i elementów konstrukcyjnych okrętu, czując że poniósł najgorszą w życiu porażkę. Nazwanie go Anakinem uznał za osobiste poniżenie, bo przecież to imię przedstawiało słabą i kruchą istotę, taką samą jaką był jego syn, jego padawanka, przedstawiało… Jego dobro…
Shayley natomiast osunęła się na kolana i gdy wyczuła że została sama, wybuchnęła płaczem. Nie zrobiła niczego, niczego żeby pomuc LukeOwi, nawet żałowała jego mordercy. Nie wiedziała czy płacze bardziej z żalu czy z litości i współczucia. Nie mogła patrzeć na schody, pod którymi leżał… Luke. Ostoja spokoju, rozsądku i czystego dobra. Jedyna kochana przez nią osoba. Teraz została unicestwiona, a Shayley pozostała sama. Przypomniała sobie co Luke powiedział jej na endorze: "gdybym zginął, leia weźmie cię pod swoją opiekę. Słuchaj się jej…"
Tak, ale kogo tu się słuchać, gdzie iźć, zkoro Lei tu nie ma, zkoro została sama, wśród pobojowiska i przejmującej cziszy. Jedyną rzeczą na jaką teraz patrzyła były plamy krwi na schodach, na których po raz ostatni widziała LukeA. Ta krew była jedynym co po nim zostało w zasięgu jej wzroku.
– Luke – szepnęła przez łzy. – Luke, nie zostawiaj mnie. Nie ty… –