Nazywam się Ahsoka Tano. Mam 14 lat. W zasadzie mogłabym powiedziec, że jestem zwykłą togrutańską nastolatką, ale to tylko teoretycznie. W praktyce jestem wrażliwą na moc padawanką mistrza Anakina Skywalkera. Postanowiłam w wolnych chwilach prowadzić taki pamiętnik, zeby kiedyś muc do tego wrócic, oczywiście jeśli dożyję szczęśliwszych czasów. Narazie trwa wojna. Ja i mistrz Skywalker walczymy przeciwko siłom separatystów wrazz z oddziałem klonów, legionem 501 pod dowódstwem Reksa, którego z resztą bardzo lubię. Reks nie nazywa mnie smarkiem, nie krzyczy na mnie z byle powodu, a nawet jeśli juz ma udzielić mi reprymendy robi to bardziej subtelnie niż mój mistrz. Raz tylko zdażyło mi się mieć z Reksem krutkie zpięcie, ale o tym opowiem moze kiedys, gdy bedę miała więcej czasu żeby w spokoju wziąźć datapada i coś napisać. Narazie kończę ten wstęp. Mój mistrz mnie wzywa przez komunikator. Myśli ze cwiczę wsłuchiwanie się w moc, a ja sobie cichaczem tu piszę. Jeśli znowu go nie posłucham to mi się dostanie. Tego nieposłuszeństwa bylo juz za wiele, muszę to w sobie zmienić. Tak wiec moze napiszę coś potem
Drogi pamiętniku. Znowu mam chwilę żeby coś napisać. Wzięło mnie na pewnego rodzaju przemyślenia, a to wszystko przez poznanego nie dawno mistrza jedi i jego uczniów. Mistrz Altis, bo tak się właśnie nazywa i jego padawani, Callista i Geit należą do innego odłamu jedi niż ja. Różnimy się strasznie pod wieloma względami. Ich zachowanie jednocześnie wywołuje we mnie wstrząs i podenerwowanie, ale z drugiej strony dziwnie mnie fascynuje. Jestem ortodoksyjną jedi, więc dla mnie rzeczy typu przywiązanie i związki jest czymś niedopuszczalnym, prowadzącym na ciemną stronę. Jednak padawani mistrza Altisa uważają inaczej. Oni nie boją się przywiązania, a ja nadal tego nie rozumiem. Rozmawiałam z Callistą, usiłowałam wyjaśnić jej że robi źle, chciałam jej w ten sposób pomóc, uchronić ją przed zejściem ku ciemnej stronie, prawie się przez to pokłóciłyśmy… ale ja nie znam innego życia. Odkąd skończyłam 10 lat byłam szkolona przez ortodoksyjnych jedi, nie miałam doczynienia z innymi odłamami. Dla tego teraz mistrz Altis mnie tak fascynuje.
No i znowu mam czas żeby tu napisać. Minęło kilka dni, a ja sobie wszystko dokładnie przemyślałam, nie przespawszy nawet ostatniej nocy. Ale już coś wiem. Chcę zostać altisjańską jedi. Chcę być taka jak oni. Móc się przywiązywać, kochać, może założyć w przyszłości rodzinę… Chcę tego.
No i znowu minęło trochę czasu. Dużo czasu. Może w skrócie napiszę co się działo. Zdążyłam już wrócić do świątyni jedi, zdążyłam już powiedzieć radzie o swoim postanowieniu. Nie byli z tego powodu zadowoleni, ale ostatecznie zaakceptowali fakt że przeszłam na inny odłam. Teraz widzę, że za wiele się to nie różni. Nauki są tak samo odobne, treningi tak samo męczące, z tym że altisjańscy nie boją wsię swoich uczuć. Ja też przestaję się bać.
Nie dawno pojawił się wśród nas ktoś, kogo udało nam się ściągnąć i kogo teraz prowadzimy w kierunku światła. Kylo Ren. Strasznie zagubiony, wrażliwy człowiek, starszy ode mnie o ponad dziesięć lat, ale to tam nic. To on zajmuje w wolnych chwilach każdą moją myśl, chociaż mało ze sobą rozmawialiśmy. No ale nic, koniec tego pisania, czas na trening. Dzisiaj rycerzyk… Izyli mistrz Skywalker, tak go nazywam. Rycerzykiem. No więc dzisiaj rycerzyk zapowiedział, że czeka mnie poważny sprawdzian swoich umiejętności w panowaniu nie tylko nad mocą, ale i nad swoimi emocjami. \Zdążyłam już osiągnąć dość zaawansowane umiejętności jeśli chodzi o posługiwanie się mocą, dla tego wymaga się ode mnie więcej, tak jak od starszych klas, normalne.
Dość już tego pisania. Tano, ruszaj tyłek bo się spóźnisz, miałaś już wyjść minutę temu. Na moc, faktycznie! Właśnie zpoglądam na chronometr, zrywam się i w nogi.
Gdy wybiegłam na zewnątrz czekał już na mnie rycerzyk z trochę niezadowoloną miną.
– Przepraszam, mistrzu – wyrzuciłam na wydechu, zatrzymując się przed nim.
– Spóźniłaś się minutę, smarku – powiedział, lecz wiedziałam że za raz mu przejdzie. Słyszałam to po jego głosie. – Ale tym razem zostanie ci to wybaczone. A teraz chodź ze mną, padawanko.
– Tak jest, mistrzu – odpowiedziałam pewnie i posłusznie ruszyłam za nim, bezwiednie zaciskając dłoń na rękojeści miecza świetlnego, tkwiącego mi za paskiem. Byłam spokojna, jeszcze tak.
Rycerzyk zaprowadził mnie na plac, który, jak się domyślałam był rzeznaczony już dla starszych i bardziej doświadczonych padawanów. Po drodze mijaliśmy wiele ciekawych rzeczy, takich jak tory przeszkód do przejźcia, czy holoprojektory, pokazujące zapewne inscenizacje rużnych sytuacji, z którymi może przyjść nam się zmierzyć… Rycerzyk jednak zatrzymał się przed wejźciem do jaskini, wyrzeźbionej na pewno nie przez czas czy naturę. Czułam w tym miejscu straszne zawirowania mocy. To miejsce było…Złe. Mimo to nie okazałam lęku, chociaż czułam jak przechodzą mnie ciarki, a palce odruchowo zaciskają się na rękojeści miecza świetlnego.
– Mam tam wejść, tak? – Zpytałam, zanim jeszcze rycerzyk zdążył coś powiedzieć.
– Otóż tak, padawanko – owiedział ze śmiertelną powagą. – I pamiętaj, to już nie jest zabawa czy jakieś głupie ćwiczenia. Będziesz musiała stawić czoła własnym lękom.
– Dam radę – rzekłam pewnie. – Oradzę sobie, mistrzu.
– W takim razie idź. – Moklepał mnie na odchodne po ramieniu. – I niech moc będzie z tobą. –
Zkinęłam tylko głową, poczym wzięłam głęboki wdech i weszłam do środka.
Pierwsze co zauważyłam to ciemność i chłód. Jednak miałam na tyle wyczulone zmysły, że widziałam i słyszałam nawet najdrobniejszy szczegół. Podłoże było miękkie, jakby lekko wilgotne. Ziemia albo piasek. Z początku szłam powoli, jednak po chwili zaczęłam biec. Coraz bardziej w dół, coraz głębiej i głębiej, jakbym schodziła pod ziemię, jednak zamiast schodów był poprostu nierówny, pochyły grunt.
Biegłam tak przez jakieś dwie minuty i nic, nic na mnie nie wyskoczyło czy coś. Czułam tylko wszechogarniającą wszystko ciemność. Zatrzymałam się, zwalniając i uspokajając oddech. Rozejrzałam się dookoła. Było jeszcze ciemniej niż na samym początku.
– Nie boję się – powtarzałam sobie w myślach z każdym głębokim wdechem. – Nie boję się, nie boję się…
Dam radę. –
Ruszyłam znowu przed siebie, skręcając w prawo, w jeden z korytarzy. Moc podpowiadała mi że to właśnie tam powinnam się kierować. Jednocześnie wyczuwałam wyraźne ostrzerzenie. Jakby cichy, bezcielesny głos mistrza:
– Uważaj padawanko. Uważaj… –
I wtedy to usłyszałam. Ciche, bardzo ciche skradanie się. Ktoś szedł z przeciwnego kierunku co ja. Zachowywał się tak cicho, że zdradzało go tylko szuranie… Jakby płaszcza, który najwidoczniej wlókł się za nim po ziemi.
Zamknęłam oczy i sięgnęłam po moc. Dostrzegłam tego kogoś na długo przed tym gdy się zbliżył. Wysoka, zakapturzona postać, ubrana w długi, czarny płaszcz, który ciągnął się aż po ziemi.
Delikatnie wysłałam wici mocy w jego kierunku chcąc go wysądować i aż się wzdrygnęłam, dławiąc jednocześnie wzbierający w gardle krzyk. Ta postać nie była widmem czy wytworem mojej wyobraźni. To był człowiek, żywy człowiek, który zbliżał się do mnie wielkimi krokami. Czułam teraz wyraźnie promieniującą od niego falę zła.
Odruchowo sięgnęłam po miecz, lecz go nie zapaliłam. Im bardziej ten tajemniczy ktoś się zbliżał, tym bardziej byłam odrętwiała. Nie mogłabym nawet uciec gdyby naszła mnie taka ochota.
Nieznajomy zatrzymał się w końcu przede mną. Nadal nie otwierałam oczu, ale wiedziałam że mi się przygląda. Wybuchnął w końcu głośnym, bezlitosnym śmiechem, który odbił się echem od ścian jaskini i sprawił że znowu przeszedł mnie dreszcz.
– Ahsoka Tano – odezwał się nizkim, złowrogim głosem, a ja w tym momencie doznałam olśnienia. Mocy, pomuż… Przede mną stał nie kto inny jak naczelny wódz Snoke we własnej, parszywej osobie.
W mgnieniu oka poczułam ogarniającą mnie wściekłość, która niemal natychmiast wyparła strach.
– Czego chcesz? – Zpytałam wojowniczo, niemal odruchowo uaktywniając swój miecz. Jego zielona klinga obudziła się do życia z charakterystycznym sykiem.
– Czekałem tu na ciebie – przemówił znowu Snoke. – Wiedziałem że prędzej czy później przyjdziesz tu do mnie, drogie dziecko.
– Nie jestem twoim dzieckiem! – wypaliłam niemal z furią, podnosząc wysoko miecz.
Nagle moja ręka sama opadła z powrotem, a broń wyśliznęła mi się z palców.
– Już nie długo powiesz inaczej – zadudnił Snoke. – Wiesz o tym że wpadłaś w pułapkę? –
Nie odpowiedziałam. Poczułam jak usiłuje wedrzeć się do mojego umysłu. Zacisnęłam jeszcze mocniej powieki, rozpaczliwie odpierając jego ataki. Nawet całkiem skutecznie. Musiało go to rozzłościć, bo przyjął inną taktykę.
– Biedna, skazana na porażkę Ahsoka Tano – powiedział, a w jego głosie brzmiało coś na kształt współczucia. – Nie musisz pokazywać mi swych myśli, o nie. Ja już je poznałem. Obserwowałem cię od dawna. Wiem co tobą kieruje, czego się boisz, czego pragniesz…
– Guzik wiesz! – Mój głos był nizki, brzmiała w nim teraz złowroga, ochrypła nuta.
– Tak uważasz? – Wargi Snoke'a wygięły się w uśmiechu. – Boisz się zawieźć swojego mistrza, który pokłada w tobie nadzieję, albo tak ci się tylko wydaje. Dalej cię to nie wzrusza? To może to wywrze na tobie większe wrażenie. Kylo Ren! –
Powiedział to wyraźnie, akcentując każdą sylabę, a ja w tym momencie poczułam jak niemal martwieję z przerarzenia, a moja umysłowa obrona lekko słabnie.
– Mówi ci to coś, moja młoda uczennico? – Zpytał Snoke. – Widziałem twoje myśli…
– Kłamiesz! – krzyknęłam przenikliwym, piskliwym głosem.
– Za raz ci udowodnię że nie kłamię. – Snoke wyraźnie tryumfował. – Śnisz o nim. Tak, moja młoda uczennico. Śnisz o nim. Wyobrażasz sobie to uczucie gdy trzyma cię za rękę… Myślisz o tym, jak wyglądałyby jego pocałunki… Mam mówić dalej? –
Z trudem opanowałam drżenie i ponownie skupiłam się na umacnianiu swojej umysłowej obrony. Tylko czy… Był jeszcze sens to robić? On i tak już wszystko wiedział… Nie, nie prawda! Nie może się dowiedzieć niczego więcej. Niczego co jest związane z rycerzykiem czy z zakonem jedi. Jednak on nadal trzymał się tematu Kylo Rena, jakby wierząc że w ten sposób mnie złamie i zada mi ból.
– Wiesz dobrze – ciągnął. – Że Kylo Ren nie opuści ciemnej strony? Jemu się tylko wydaje że czuje w sobie światło. To dla niego coś niewyjaśnionego…
– Przez ciebie! – Krzyknęłam ponownie. – To ty zabiłeś w nim uczucia! To ty jesteś potworem! Plugawym robalem, który nie powinien w ogule pełzać po tej ziemi!
– Tak myślisz? Snoke się roześmiał. – A wiesz kim ty jesteś dla Kylo Rena? Jesteś jeszcze dzieckiem. Głupim smarkiem, którego on nie zaszczyciłby nawet spojrzeniem. Popatrz na siebie. Popatrz jak ty wyglądasz. Kylo Ren by cię zdradził. Złamałby ci serce i porzucił jak coś bezużytecznego. Jak rzecz. Pamiętaj. On jest, był i będzie sithem. A sithowie zawsze zdradzają.
– On nie jest sithem – wysyczałam, czując jak moja wściekłość osiąga już apogeum. Ale ale… Czy to na pewno była wściekłość? W tym momencie nie wiedziałam co tak naprawdę czuję.
– Zaufaj mi. – Snoke zciszył głos niemal do szeptu. – Otwórz oczy i spójrz na mnie, przekonasz się wtedy że to prawda.
– Nie otwieraj oczu! – Coś zdawało się krzyczeć wewnątrz mnie samej. – Nie otwieraj oczu! Nie patrz, nie rób tego!
– w zasadzie… Dla czego nie? – Odpowiedziałam jakby sennie temu głosowi i rozchyliłam powieki.
I wtedy go ujrzałam. Ujrzałam jego i wszystko to co wyrządził. Całe zło.
– Jesteś zwykłym cieniasem – wypaliłam bez zastanowienia. Przywołałam szybko miecz do ręki. – Jesteś cieniasem i zasługujesz tylko na to, żeby gnić tu w tej ziemi. Dziwię się że jeszcze nikt się o to nie zatroszczył!
– Zkoro tak myślisz… – Snoke zamyślił się na chwilę. – Czujesz w sobie gniew. Nie odpartą chęć pomszczenia krzywd tego kogo kochasz. Zrób to. Unieś swą broń i zadaj ten najważniejszy cios, a wtedy uwolnisz Kylo Rena od tego straszliwego bólu jaki odczuwa. A on będzie ci wdzięczny. I może wtedy zwróci na ciebie uwagę, biedna padawanko. Powiedz, dla czego jesteś lojalna jedi? Przeganiali cię wiecznie z miejsca na miejsce, najbardziej wtedy, gdy chciałaś i mogłaś pomóc. Masz talent, młoda padawanko. Talent, potencjał i odwagę. I dużo gniewu, z którego można wykuć nową, wspaniałą broń. Będziesz mogła jej użyć przeciwko każdemu. Ale najpierw zemścij się na mnie. Odpłać za wszystkie krzywdy Kylo
Rena. –
I w tym momencie gdy uniosłam rękę i zawirowałam w powietrzu, chcąc zadać śmiertelny cios, poczułam jak miecz ponownie wypada mi z ręki, a ja sama ląduję na plecach na ziemi. Ziła uderzenia zaparła mi dech. Znowu coś uderzyło mnie w pierś i sprawiło, że przetoczyłam się na bok udeżając o ścianę.
Jak przez mgłę zobaczyłam Snoke'a, stojącego nade mną z moim własnym mieczem świetlnym i miną zatroskanego tatusia. Poczułam promieniującą od niego nową falę wściekłości, która udeżyła we mnie z siłą rozpędzonej banthy. Z okrzykiem furii poderwałam się z ziemi, wyrywając przy użyciu mocy swój miecz z uścisku Snoke'a.
Nagle posłyszałam znajomy krzyk, który dotarł do mnie jakby w zwolnionym tępie:
– Ahsoka, nie!
– Rycerzyk? – Pomyślałam mgliście. W następnej chwili poczułam czyjeś silne ręce, chwytające mnie w pół i odciągające od Snoke'a, który wybuchnął gromkim śmiechem. Na moment przytuliłam się bezwiednie do trzymającej mnie postaci i wtedy zoriętowałam się że to nie rycerzyk. Nie. Rycerzyk stał przede mną, a mnie trzymał właśnie…
– Kylo Renie – zagrzmiał Snoke. – Wiedziałem że się tu zjawisz. Widzisz mała? Jednak do czegoś się przydałaś. Puść ją, Kylo Renie. –
Kylo wciągnął głośno powietrze, ale nawet się nie poruszył.
– Puść ją w tej chwili – powtórzył Snoke. – Chcę żeby tu przyszła. –
Poczułam jak silny uścisk, który do tej pory pozbawiał mnie niemal oddechu ustępuje. Podeszłam do tego gada Snoke'a, wciąż odrętwiała.
– Zawżyjmy układ, padawanko – powiedział Snoke. – Jeśli nie przystaniesz do mnie albo mnie nie zabijesz, to w ów czas ja zabiję jego. –
Po tych słowach wskazał Kylo.
– A ty będziesz się temu bardzo uważnie przyglądała, mając świadomość że umiera przez ciebie, ponieważ byłaś zbyt bojaźliwa by go ocalić.
– Ja… – Wydusiłam w końcu, nie bardzo wiedząc co miałam w sumie powiedzieć.
– Ahsoka, nie słóchaj go! – Ponownie odezwał się Anakin. Poczułam jego rękę na ramieniu i wyraźną obecność w mocy.
– Ja chyba… – przemówiłam powoli. – Chyba nie mogę. Dzięki, ale nie zkorzystam, ty stary żęchu. –
Twarz Snoke'a spurpurowiała. W następnej chwili poczułam, jak ziemia ponownie umyka mi z pod stóp. Ledwo zarejestrowałam ogarniającą mnie falę bólu, to że wszystko nagle odwróciło się do góry nogami… Była tylko niemoc i nicość. Leciałam, w próżnię, nie wiedząc co za chwilę mnie czeka. Ostatnią rzeczą jaką sobie uświadomiłam to jarzące się gdzieś tam niebiezkie światło i silne, lekko drżące ręce, w które miałam wrażenie że wpadłam z nikąd…
Witajcie.
Po długim milczeniu postanawiam podzielić się z wami kolejnym czymś pisanym dwa lata temu. Odgrzebałam sobie to wczoraj, przeczytałam na chłodno i przeżyłam burzę emocji, od śmiechu po złość, więc myślę ze aż takie tragiczne to nie będzie.
W ramach wstępu. Jeśli komuś podoba się wizja AHsoki Tano, decydujacej się przejść na odłam altisjańskich jedi to zapraszam do czytania. Pomieszanie postaci też moze być dziwne, ale chciałam umieścić tam wszystkie lubiane przeze mnie z cyklu, włączywszy Rey i, co może być zaskoczeniem dla niektórych Kylo rena na drodze do resocjalizacji 🙂
Wiem ze to nie chronologicznie, ale w końcu to fanfic prawda?
Włozyłam w to bardzo dużo serca, niektóre rozdziały pisząc nawet braillem na telefonie, ale był to okrec tak mocnego mojego zżycia się z AHsoką, ze nie chciałam czekać na dogodne warunki do pisania, wiec robiłam to na czym się dało i gdzie się dało. Rezultat ocenicie sami.
To tyle ode mnie.
Pozdrawiam.
A
XVII
Wahadłowiec Luke'a i Wedge'a został przy pomocy promienia sciągającego umiejscowiony w hangarze gwiezdnego niszczyciela, gdzie już czekała grupka szturmowców.
– Opuścić statek – rozkazał jeden z nich. Luke klepnął Antillesa w ramię, po czym obaj wyszli spokojnie. Luke czuł jak w wedge'u gotuje się złość, ale zamknął się na odczucia przyjaciela, pozwalając by przepływała przez niego moc. Miał konkretny plan i zamierzał się go trzymać, nie pozwalając sobie na ani chwilę dekoncentracji.
Jeden ze szturmowców szturchnął Luke'a w plecy lufą blastera, karząc mu iść za sobą. Luke wiedział, że prowadzą ich do Dartha Carlusa. Nie miał pojęcia kim jest ów darth Carlus, ale miał niejasne przeczucie, ze to ktoś budzący równy powiew grozy jak sam Vader.
Przez jakiś czas szli mrocznymi korytarzami, a Luke wytężał swoje zmysły jedi, starając się wyczuć Shayley. W momencie, gdy była już bardzo blisko dał znać Wedge'owi, który jednym zręcznym ruchem powalił pilnującego go szturmowca i dobył blaster, pakując wiązkę ogłuszającą prosto w pierś szturmowca. Pozostali zareagowali prawie od razu. Czerwone i niebieskie promienie laserowych błyskawic zaczynały zderzać się ze sobą i odbijać od ścian i paneli kontrolnych. Luke również włączył się do walki, dobywając miecza i odbijając śmiercionośne strzały, wymierzone w niego i Wedge'a i kierując je mocą w stronę broni, z której zostały wystrzelone.
– Cóż, macie problem – Skwitował Wedge, zwracając się do szturmowców i przekrzykując ogólny harmider. – Nigdzie z wami raczej nie pójdziemy! –
Ci, którzy zdołali jeszcze utrzymać się na nogach aktywowali syreny alarmowe.
– Wszyscy już wiedzą o naszej obecności – pomyślał Luke, wciąż odbijając strzał po strzale. Udało mu się przy użyciu mocy skierować w podłogę dwa na raz, które były wymierzone w Wedge'a. Jeden w pierś, drugi w okolicę kolana.
– Wedge! – krzyknął nagle, doznawszy silnego odczucia w mocy. TO odczucie było na tyle znajome, że poznał je od razu. – Osłaniaj mnie! Ja idę po nią! Wiem gdzie ona jest!
– Idę z tobą! – krzyknął za nim Wedge, lecz Luke pochylił się i nadal wymachując świetlnym mieczem, popędził labiryntem korytarzy. Moc kierowała teraz nie tylko jego ręką. Kierowała nim samym, a on poddawał się jej całym sobą.
W końcu dobiegł do odpowiednich drzwi. Wiedział że to są właśnie te, za którymi jest uwięziona Shayley.
Dobył blaster, który w trakcie walki odebrał jednemu ze szturmowców, przestrzelił zamek i niemal pędem wbiegł do środka.
Zobaczył ją niemal od razu. Leżała przy ścianie, pogrążona w głębokim transie. Luke domyślił się, że to trans Jedi. Był pewien, że Shayley sama się w niego wprowadziła, by w żadnym wypadku nie dać się sprowokować swojemu prześladowcy.
Zatrzymał się tuż przed swoją padawanką, odrzucił miecz oraz blaster i ukląkł przy niej. Wyglądała teraz niewinnie i bezbronnie, a emanujący od niej spokój zdawał się przeczyć wszystkiemu co się tu działo.
Luke wyciągnął rękę i starając się oddychać głęboko i regularnie dotknął jej czoła. Z początku nie działo się nic szczególnego. Po paru chwilach jednak powieki Shayley drgnęły a ona sama zamrugała i otworzyła oczy. Spojrzała na Luke'a, a przez jej twarz przemknęła w jednej chwili burza różnorodnych emocji. Strachu, smutku, zaskoczenia i wdzięczności. W jednej chwili usiadła, przytuliła się do Luke'a i zaczęła przeraźliwie płakać.
Nie wiedząc zbytnio co ma robić, Luke objął ją opiekuńczo, czując jak jej całym ciałem wstrząsają gwałtowne spazmy, a z gardła wyrywa się ni to krzyk, ni to szloch.
– Masz ją? – Do celi pędem wbiegł Wedge. – Zatrzymałem ich na jakiś czas, ale i tak musimy się chyba spie… O rany. –
Stanął jak wryty, gdy zobaczył całą scenę. Gdy w dodatku usłyszał przeraźliwy płacz Shayley aż się cofnął, krzywiąc się tak jakby go coś rozbolało.
– Co jej się stało? – Spytał, podchodząc jednak po chwili nieco bliżej. Pochylił się i delikatnie wyłuskał Shayley z ramion Luke'a.
– Jest przerażona – wyjaśnił Luke. – I wstrząśnięta. Ty tak w wielkim skrócie.
– Już dobrze, SHayley – szepnął cicho Wedge. – Już po wszystkim. No, już jest dobrze.
– Nie! – Shayley uniosła rękę, jakby chciała dać młodemu pilotowi w twarz, a jej krzyk zabrzmiał niemal upiornie. – W cale nie jest dobrze! TY nic nie rozumiesz! –
Ścisnęła mocno rozstawione przedtem szeroko palce, jakby bała się że w ten sposób naprawdę zrobi Wedge'owi krzywdę, po czym odsunęła go od siebie i ponownie przytuliła się do Luke'a.
– Ty tego nie rozumiesz – powtórzyła już ciszej, łapiąc spazmatycznie oddech by zapanować nad sobą i celując oskarżycielsko palcem w Wedge'a. – Ale Luke tak. Luke to rozumie. –
Luke obawiał się że jednak nie do końca rozumie. Nigdy jeszcze nie spotkał się z niczym, co aż tak bardzo wyprowadziłoby jego padawankę z równowagi.
– Już spokojnie – szepnął, usiłując przelać w te słowa cały swój spokój. – Dałaś radę. Poradziłaś sobie. Teraz musimy uciekać. NO już, ciii. –
W przypływie nagłej desperacji i równocześnie współczucia pochylił się i pocałował ja w czoło. Zamrugała i spojrzała na niego zdziwiona, choć łzy nadal spływały jej po policzkach.
– Mój ojciec – wykrztusiła w końcu. – Luke, mój ojciec… On… Ja… Ja mam…
– Ciii, opowiesz mi wszystko później – uspokajał ją nadal Luke. – Chodź. Wedge dał nam trochę czasu, ale obawiam się ze nie mamy go zbyt wiele. –
Pomógł jej wstać, a ona przez chwilę trzymała go mocno za rękę, mimo tego ze stała już o własnych siłach. W końcu uwolniła rękę z uścisku Luke'a i wykonała nią lekki ruch w kierunku kąta celi,.
– On mi zabrał miecz – Stwierdziła takim tonem, jakby była przekonana ze miecz powinien tam być.
– To nie ważne, odzyskamy go – Odezwał się Luke. – Na razie trzymaj to. Musi ci tym czasowo wystarczyć. –
Pochylił się, podniósł z ziemi swój własny miecz i blaster, który podał Shayley. Wzięła go od niego bez słowa i zacisnęła na nim palce drobnej dłoni z taka siłą, jakby od samego tego uścisku zależało czyjeś życie.
– Zbierajmy się z tond – Odezwał się Wedge, nadal wyglądając na zaskoczonego tym nagłym zrozumieniem między mistrzem a uczennicą i tym czego był świadkiem. – Wydaje mi się że chyba zbliża się do nas towarzystwo.
To on. – Głos Shayley był nabrzmiały, jakby była poważnie chora. – Wyczuwam go. Idzie tutaj. –
Wyciągnęła do przodu rękę z blasterem, natomiast drugą wycelowała w drzwi, na przemian rozstawiając i zaciskając palce.
– Ale ja się nie poddam – dodała po chwili, a w jej przed chwilą wątłym głosie zabrzmiała mowa siła. – Nie pozwolę wam zginać, a sobie stać się bezwolną maszynką do zabijania. Jestem gotowa na wszystko, bo nie jestem sama. –
XVI
– Hej! – Callista pojawiła się tak nagle i niespodziewanie jak za pierwszym razem. Shayley poczuła ulgę, ponieważ poprzednią rozmowę z Callistą zaczęła traktować niemal jak senną wizję.
– Callista – szepnęła, unosząc się na łokciach.
– Ten purchlak dalej cię dręczył? – Pytanie Callisty było tak bezpośrednie, jakby przez cały czas obserwowała przebieg zdarzeń.
– Lepiej nie pytaj – odpowiedziała SHayley. Przywołała wspomnienia kolejnej rozmowy z darthem carlusem. To jak przyszedł do niej i przedstawił jej swoją wizję brata i siostry, rządzących razem galaktyką w taki sposób, jaki oboje uznają za stosowny. Odmówiła mu ze złością, argumentując to tym, ze nigdy nie sprzymierzy się z mordercą własnego ojca, jedynej osoby, która ją kochała i której na niej zależało gdy była dzieckiem. Carlus wyśmiał ją, ale zapowiedział, że daje jej czas i że jeszcze tu wróci.
– No dobrze. – Głos Callisty zabrzmiał miękko. – Przyszłam tylko na chwilę. Chcę ci pomóc wiesz? Sprawić by ten wyrośnięty ponad granice swoich możliwości hutt już ci nic nie zrobił.
– Jak niby chcesz to zrobić? Pamiętaj że nie możesz się narażać. Ja tego nie chcę – zaprotestowała Shayley.
– Jestem ci coś winna – przypomniała spokojnie Callista. – Tobie i Luke'owi. Mi już nic nie pomoże. Nic ani nikt mnie już nie uratuje. Nawet ty. Wiem ze bardzo byś chciała, ale nie. Dziękuję ci i przepraszam. Ratuję cię miedzy innymi po to, żebyś mogła spełnić moją prośbę.
– Jaką prośbę? – Shayley poczuła nie miły ścisk w gardle.
– Dbaj o Luke'a. – Głos Callisty zmiękł jeszcze bardziej. – Nie pozwól mu zginąć. On cię ocali, wiem to, ale ty nie daj nikomu go skrzywdzić.
– Robię to odkąd go poznałam – zauważyła SHayley. – Ratuję mu życie, tak jak on nie raz ratował je mi. Te wszystkie wartości które mi przekazał przekazuję teraz komuś innemu. Ja… –
Urwała, czując ze głos odmawia jej posłuszeństwa.
– Wiem. – Głos Callisty również dziwnie się załamał. – Pamiętaj o tym. Ja też będę pamiętać. O tobie i o tym co mi powiedziałaś. Kto wie, może kiedyś jeszcze się spotkamy? Może uda mi się z tond wyrwać, polecieć za wami i czuwać nad wami. Tylko proszę, nie mów o mnie Luke'owi. On jest przekonany ze umarłam. Niech tak myśli. W przeciwnym razie mógłby zacząć mnie szukać, a ja i tak nie jestem… No wiesz, cielesna. Może kiedyś wniknę w jakieś ciało, oczywiście za wiedzą i zgodą tego kogoś, kto zechce mi je udostępnić, ale nie wiem do końca czy bym chciała. Już to przechodziłam. Wolę chyba gdy jest tak jak teraz.
– Co zamierzasz zrobić? – Spytała Shayley, gdy udało jej się zapanować nad głosem.
– Ochronić cię przed Carlusem – odpowiedziała Callista takim tonem, jakby to było oczywiste. Do czasu gdy znajdzie cię Luke będziesz bezpieczna. A ja zniknę. Nikt mnie tu nie znajdzie. Być może nawet i my się już nie spotkamy…
– Nie mów tak. – Shayley poczuła jak zalewa ją fala emocji. Z trudem powstrzymała się od płaczu.
– Głowa do góry – pocieszyła ją Callista. – Wszystko będzie dobrze. A teraz już znikam. A ty śpij… –
Wyciągnęła widmową rękę, wykonując nią płynny gest, a Shayley poczuła jak ogarnia ją nagły spokój, uśmierzając w ten sposób wszelkie inne emocje. Ból, strach, żal, smutek i przytłaczający ciężar. Nie widziała momentu gdy Callista znikała, ponieważ kilka chwil wcześniej zamknęła oczy. Zasnęła…
XV
Obraz, który pojawił się nagle przed iluminatorem wzbudził w Luke'u sprzeczne uczucie. Z jednej strony niepokój, z drugiej zaś poczucie tryumfu. Tak, właśnie tego szukał. Moc doprowadziła go tam gdzie powinien się znaleźć.
Wedge wybudził się gwałtownie z drzemki, zamrugał oczami, spojrzał najpierw za iluminator, potem na konsolę sterowniczą i wydał cichy okrzyk, który chwilę później przerodził się w wykrzyczane w burzy emocji słowa:
– gwiezdny niszczyciel!
– Tak tak, wiem – przytaknął Luke na odmianę spokojnie. – Gwiezdny niszczyciel. Właśnie tu mieliśmy dotrzeć.
– No dobra. – Wedge otworzył szeroko oczy, całkowicie przytomny. – Ale jak my się tam dostaniemy? Sabotaż?
– Nie. – Luke oderwał dłonie od przyrządów kontrolnych, po czym wstał, podchodząc do półki, gdzie do ładowarki podłączony był jego miecz świetlny. – Pozwolą nam wylądować. Sami nas ściągną. Komukolwiek na tym zależy, chce żebyśmy przylecieli.
– Jasne. Chyba zaczynam rozumieć filozofie sithów – stwierdził na w pół żartobliwie Wedge, obserwując jak Luke odłącza swoją broń od ładowania i przypina ją do pasa.
– Zaprogramowałem kurs jak najbliżej tego gwiezdnego niszczyciela – ciągnął dalej Luke. – Ich skanery pewnie za raz nas wykryją, o ile już tego nie zrobiły. Z tej odległości wyczuwam Shayley bardzo wyraźnie. Jest tam, na tym statku. –
Wedge nabrał i gwałtownie wypuścił powietrze.
– Cokolwiek by się działo, idę z tobą – oznajmił stanowczo. – Może nie znam się na mocy, ale ze szturmowcami na pewno ci pomogę.
– Myślałem że zostaniesz tutaj. – W głosie Luke'a zabrzmiało wyraźne zdziwienie.
– A ja myślałem ze tego nie powiesz – odciął się korelianin. Luke roześmiał się, ale wyglądał na jeszcze bardziej zmartwionego i przytłoczonego.
– Niezidentyfikowany wahadłowiec – odezwał się w głośniku interkomu szorstki głos. – Mówi darth carlus. Wiem ze to ty tam jesteś Skywalker. Czekałem na ciebie, dla tego pozwolę ci wylądować. W tym momencie zostajesz właśnie namierzony wiązką promienia sciągającego. Za chwilę się spotkamy. –
Wedge zacisnął zęby.
– Co za bez kończynowy pokurcz – syknął, lecz Luke uspokoił go, kładąc mu na chwilę rękę na ramieniu. Następnie podszedł do konsoli i aktywował połączenie interkomu.
– Nie jestem tu sam. – W jego niskim głosie zabrzmiała złowroga nuta, która, jak Wedge przypuszczał, w cale nie zrobiła na ich rozmówcy żadnego wrażenia. – Wraz ze mną jest moc.
– Ze mną również, SKywalker – odpowiedział Darth Carlus. – Nie próbuj teraz żadnych manewrów. Wiesz dobrze że mam twoją uczennicę. Wiesz również że ona jeszcze żyje, ale jeśli zrobisz jeden nie właściwy ruch, ona zginie.
– To nie ty rozdajesz teraz karty – odpowiedział Luke. – I nie ty stawiasz teraz warunki. Ale przyjmijmy ze nie zauważyłem tego błędu i zrobię jak sobie życzysz.
– Zobaczymy na czyją szalę przechyli się zwycięstwo – odciął się Carlus. – Poczekaj aż cię dostanę w swoje ręce… –
– Och zamknij się! – Wedge nim to powiedział jednym skokiem znalazł się obok Luke'a i z całej siły uderzył palcem w guzik interkomu, przerywając połączenie. Spojrzał na Luke'a oddychając ciężko.
– Chyba naszemu sithowi zabrakło już twórczej weny – zkwitował. – Poczekaj aż cię dostanę w swoje ręce… Pff, bez przerwy gadają to samo. Liczyłem na coś bardziej kreatywnego, powiedzmy… Zaczekaj ty przebrzydły purhlaku aż cię dorwę, a teraz morda w kubeł i ani mi się waż zmieniać kurs. –
Z rozmachem otworzył skrytkę, z której wyjął naładowany i gotowy do działania blaster, oraz pas z ogniwami energetycznymi.
– Dobra, poczekaj sobie tylko, ty gamorreańska mento – syknął, a w jego głosie zabrzmiała jeszcze większa groźba niż w głosie Luke'a. – Bo za niedługo ja mogę dostać cię w swoje ręce ty śmieciu. Ja, Wedge ANtilles z Korelii. I zrobię to za nią, za SHayley Starlightt i nie obchodzi mnie co złego jej zrobiłeś. –
Zacisnął mocno zęby, oddychając szybko przez nos. Luke odczuł nawet ulgę widząc przyjaciela w tak bojowym nastroju.
– Wytrzymaj jeszcze trochę, Shayley. Radzisz sobie bardzo dobrze – pomyślał, starając się przelać w tą myśl całą swoją pewność i spokój, nie ubarwiając tego gniewem i bojowym nastawieniem Wedge'a. – Jesteśmy już blisko. Idziemy po ciebie. –
XIV
Pilotowany przez Wedge'a wahadłowiec mknął w bezpiecznym obszarze nad przestrzeni. Mimo że pilot wyglądał na zewnątrz na spokojnego, w środku odczuwał coraz większy niepokój. Siedział sam w sterowni. Luke zostawił go i udał się do przedziału pasażerskiego w nadziei, że głębsza medytacja pozwoli mu w końcu zlokalizować Shayley.
Dla Wedge'a był to jeden z tych momentów, w których żałował że nie jest w stanie posługiwać się mocą. W jego wyobraźni pojawiały się najgorsze scenariusze tego co mogło się stać z Shayley, lecz mimo to nie był w stanie nic zrobić. Tym razem to nie on rozdawał karty w tej grze. Mimowolnie przypomniał sobie te chwile które spędził z młodą jedi na hoth. Chwile, w których całkowicie się przed nim odsłaniała, stając się zwyczajna, jakby moc nie istniała. Między nimi nie było żadnego większego uczucia po za przyjaźnią, ale mimo to Wedge nie pamiętał, by z jakąś inną dziewczyną rozmawiało mu się i śmiało tak swobodnie, no może z wyjątkiem Qvi Xux, lecz wspomnienia o niej wydały się jakby rozmazane, jakby widział ją przez bardzo brudne transpastalowe okno. Shayley była wyraźniejsza, bardziej realna. I teraz znajdowała się w wielkim niebezpieczeństwie. Wedge wolał nawet nie myśleć o tym, co ten nawiedzony, posługujący się mocą kliffing chwast z nią teraz wyprawia. Na samą myśl o tym czuł jak przebiegają go dreszcze.
Zdał sobie sprawę z tego, że trzymane na kolanach ręce zaciska mocno w pięści. Z cichym westchnieniem otworzył dłonie i położył je z powrotem na przyrządach kontrolnych, wpatrując się przez chwile tępo we wskaźniki.
Z tego stanu wyrwało go nadejście Luke'a. Mistrz jedi pojawił się jak zwykle bez szelestnie, poruszając się płynnie i z wdziękiem. Wedge'owi wystarczyło jedno spojrzenie na jego napiętą twarz, by zrozumieć że coś się dzieje.
– Co tam Luke? – Zapytał odruchowo. Luke wziął głęboki wdech, a po kilku sekundach wypuścił powietrze, jakby miał ogłosić decyzje, która zaważyłaby na ich misji.
– Mam ją, Wedge – odezwał się po chwili. W jego spokojnym głosie brzmiało tylko zmęczenie, ale ruchy zdradzały napięcie. Podszedł nieco bliżej i utkwił w korelianinie swoje bladoniebieskie oczy, jakby chciał mu coś przekazać bez słów. To spojrzenie było twarde i wyczekujące.
– Co ty, stary… Wiesz gdzie ona jest? – Wedge też spojrzał w napięciu, odwzajemniając palący wzrok Luke'a, którego głos stwardniał, gdy powtórzył jeszcze raz:
– Po prostu ją mam –
Wedge poczuł jak jego serce zaczyna bić szybciej.
– Dawaj współrzędne – zwrócił się do Luke'a, lecz ten pokręcił głową.
– Nie. – Jego głos był tak samo twardy i nieustępliwy jak chwilę wcześniej. Bez słowa wskazał fotel drugiego pilota, a dopiero potem dodał:
– siądź po prostu tam, obok.
– Chcesz mnie zmienić? – Spytał Wedge.
– Chcę i muszę. – Luke nie czekał na dalsze wyjaśnienia. Gdy tylko Wedge zajął miejsce drugiego pilota Luke wskoczył na jego miejsce. Jego dłonie i palce poruszały się z niewiarygodną zwinnością, gdy wpisywał współrzędne do komputera pokładowego. Wedge dostrzegał w tych ruchach pewność mówiącą o tym, że Luke naprawdę wie co robi. Ta pewność sprawiła, że w serce młodego pilota zaczęła wlewać się małymi strużkami nadzieja, walcząc o lepsze z niepokojem, strachem i zdenerwowaniem.
– Powiedz mi jeszcze raz Luke – zagadnął po chwili ANtilles. – Lecimy po Shayley prawda?
– Prawda. – Niski, zmęczony głos Luke'a był jednak nadal pewny. – Lecimy po Shayley. I obiecuję, że nie odlecimy bez niej. –
Wedge westchnął i przymknął oczy. Wiedział ze Luke mówi prawdę. Że tą obietnicę złożył nie tylko jemu, ale także, a być może przede wszystkim sobie samemu.
Przez większość drogi nie rozmawiali ze sobą. Wedge pozwolił sobie na krótką drzemkę, a Luke zajęty był pilotowaniem ich statku, od czasu do czasu dokonując drobnych poprawek kursu, prowadzony przez moc.
Było dokładnie tak, jak przed jego odlotem powiedziała mu Ahsoka. Wystarczyło mu skupić się na Shayley. Na wspomnieniach związanych z jej wyglądem, głosem, oddaniem, nieposłuszeństwem, śmiechem i przede wszystkim na uczuciach które Luke do niej żywił. Otworzyło to przed nim furtkę nowych możliwości, odczuć, impulsów, jakby między nim a jego uczennicą wytworzyła się chwilowo jakaś telepatyczna więź, jakby SHayley sama go do siebie prowadziła. Mistrz jedi miał tylko nadzieję, ze obaj z Wedge'em nie przybędą za późno. Miał przeczucie, ze to przed czym usiłowała go ostrzec moc już się stało, choć jeszcze nie miało swojego finalnego zakończenia, tego, którego najbardziej się bał, choć tak naprawdę w ogóle go nie znał i nie potrafił go odgadnąć.
moje pierwsze kroki z melodyką
XIII
Shayley poczuła się tak, jakby oblano ja najpierw wiadrem zimnej, a następnie bardzo gorącej wody. To co powiedział jej nieznajomy sith uderzyła w nią z siłą rozpędzonego rancora.
– Nie wierzę ci – udało jej się wydusić przez ściśnięte gardło.
– Nie musisz – odparł lekceważąco. – Tak samo jak ja nie musze kłamać. Po co miał bym to robić? Jesteś dla mnie nikim. –
Odwrócił się pogardliwie, demonstracyjnie pokazując SHayley co o niej myśli.
– Jeszcze jedno ci powiem – rzucił na odchodne. – Nie wiem co z tym zrobisz, ale twoi żałośni przyjaciele jedi tu lecą. Nie mam pojęcia gdzie są w tej chwili, ale lepiej módl się, by dolecieli tu jak naj później. Bo jeśli tu przylecą, to nie z tobą w pierwszej kolejności będzie źle, tylko z nimi. A ty będziesz się temu wszystkiemu przyglądać. –
Nim Shayley zdążyła odpowiedzieć, nieznajomy machnął pogardliwie ręką, po czym wyszedł, zostawiając ją sam na sam z przerażającą prawdą, która siłą wsączała się do jej umysłu niczym śmiertelna trucizna.
– Mój ojciec – przebiegło jej przez myśl. – On… –
Zamknęła oczy. Nie chciała wierzyć w to że ma brata. Brata, który w dodatku przeszedł na ciemną stronę, stanął po drugiej stronie barykady, zabijając jej ojca i niszcząc przy okazji to, co chowała w swoim sercu jak najcenniejszy skarb. Nikłe, ulotne niczym pióro Rauka wspomnienie cierpliwej, łagodnej twarzy, kojącego głosu i dotyku… Musiała być naprawdę bardzo mała. Większość swojego życia pamiętała jako mała, siedmioletnia uciekinierka, znaleziona przez pewną grupę rebeliantów, którzy wzięli ja pod swoje skrzydła, do kupi nie była w stanie sama im pomagać. Chronili ją, aż ona nie była w stanie chronić ich.
Zdała sobie nagle sprawę z tego, dla czego tak rozpaczliwie szukała zawsze wsparcia Luke'a Skywalkera. Dla czego to przy nim czuła się najbardziej bezpiecznie, mimo ze oboje nie raz znajdowali się w poważnym niebezpieczeństwie Podświadomie jego imię przypominało jej ojca, chociaż ona tego nie pamiętała. W tej bezczynności zaczęła się zastanawiać, czy ktoś aby specjalnie nie wymazał z jej pamięci tych wspomnień. Wiedziała że są osoby, które potrafią to robić. Sam Luke Skywalker to potrafił, choć nigdy nie widziała jak to robił. Nigdy nie było takiej potrzeby. Wiedziała też o ludziach, którzy posiadają umiejętność wydzierania siłą wspomnień z umysłów drugiej osoby. Czyżby właśnie tak potraktowano ja samą? Ale jeśli tak, to kto to zrobił, skoro jej matka nie miała pojęcia o mocy, a jej ojciec starał się ja chronić? A może właśnie dla tego wymazał jej te wspomnienia, aby nie była zbyt sentymentalna, lecz przez uczucia jakie do niej żywił zrobił to nie dokładnie?
Te ponure rozmyślania Shayley przerwało nagle pojawienie się widmowej postaci, podobnej do ducha. Shayley była tak otępiała tym co usłyszała od swojego porywacza, ze to nagłe pojawienie się wyglądającego jak żywe widma nawet jej nie przestraszyło.
Uniosła tylko głowę i patrzyła na postać młodej kobiety, której wygląd najwidoczniej zachował jakimś cudem swoje właściwości, lecz cała jej postać utkana była jakby z lekkiej mgły.
Była wysoka i szczupła, chociaż nie chuda, a jej związane na karku jasnobrązowe włosy spływały na plecy. W owalnej twarzy, nadającej jej wrażenie pogodnej, ale równocześnie zdecydowanej osoby płonęły znajome, szare oczy. Był w nich rodzaj jakiegoś głębokiego smutku, jakby widziały zbyt wiele. Teraz sprawiały wrażenie, jakby miały kilkaset lat. SHayley nie raz widziała te same oczy u swojego mistrza, ten sam rodzaj smutku i olbrzymiego ciężaru który na nim spoczywał. Nieznajoma odwzajemniała jej spojrzenie, a Shayley pomyślała, ze kimkolwiek nieznajoma była za życia, musiała się często śmiać.
– Gdzieś ją kiedyś widziałam – przemknęło młodej jedi mgliście przez myśl. Jednak nie potrafiła sobie przypomnieć, gdzie i kiedy to miało miejsce.
– Pewnie mnie już nie pamiętasz – odezwał się w jej umyśle znajomy głos, który musiał należeć do unoszącej się przed nią postaci. – Nic dziwnego. W natłoku spraw nie trudno zapomnieć…
– Gdzie się spotkałyśmy? – Spytała szeptem SHayley. – DO którego miejsca mam wrócić?
– Tak naprawdę to się nie spotkałyśmy – sprostowała nieznajoma. – Ukazałam ci się w wizji. Dawno temu. Chciałam cię ostrzec… Was ostrzec. Ciebie i Luke'a. –
Zbuntowany nadmiarem informacji umysł SHayley niechętnie rejestrował słowa nieznajomej, składając je w całość, aż w końcu ułożył z nich wspomnienie, które w jednej chwili wydało się brudne i zakurzone, w drugiej natomiast zalśniło czysto, a na wierzch świadomości SHayley wypłynęło tylko jedno imię:
– Callista. Ty jesteś Callista…
– Raczej byłam nią kiedyś – odpowiedziała nieznajoma, a Shayley poczuła jak wlewa się w nią jakiś strumień nadziei.
– Byłaś? – Spytała cicho.
– No zobacz czym teraz jestem. – Shayley po raz pierwszy usłyszała jej śmiech. Cichy i niepewny, zaledwie lekko zaprawiony wesołością, lecz był to dźwięk, który podniósł ją na duchu jeszcze bardziej.
– Callisto, w takim razie musisz pomóc komuś innemu a nie mnie – zaczęła pospiesznie. – Podejrzewam… Czuje ze Luke tu leci. Będzie chciał mnie uwolnić. Ten Sith… Mój… No, po prostu ten sith powiedział, ze jeśli Luke tu przyleci, zostanie zabity na moich oczach. –
Callista westchnęła cicho.
– Niby jak mogłabym go ostrzec? – Spytała. – Nie mogę ukryć się w komputerze pokładowym jego wahadłowca. Nie mogę, bo nie mam ciała. Moja osobowość fruwa sobie po galaktyce jak jakiś bez wartościowy strzępek. Jestem jednocześnie wolna i uwieziona.
– TO dla czego zjawiłaś się akurat tutaj? – Spytała Shayley.
– Bo tobie jeszcze jakoś mogę pomóc – odpowiedziała. – Jestem to winna… Mam dług wobec Luke'a. Jak mogłabym inaczej go spłacić jak chroniąc jego padawanke?
– Byłą padawanke – poprawiła Shayley.
– Łapiesz mnie za słowa. – Shayley odniosła wrażenie, ze gdyby Callista była materialna, na pewno poczęstowałaby ją kuksańcem w żebra. – Jesteś mu bliska i koniec tematu.
– NO dobrze. – Shayley ustąpiła. – A nie możesz przeze mnie wysłać mu jakiejś wizji czy coś? Mogłabym jakoś pokazać mu twój obraz…
– I co, myślisz ze to by go powstrzymało przed uratowaniem ciebie? Że stanąłby wtedy przed wyborem, ty albo ja? –
To stwierdzenie, wypowiedziane nieco twardszym tonem rozwiał wszelkie nadzieje Shayley, powstrzymując ją tym samym od snucia dalszego ciągu nie realnego planu.
– Dla czego tak boisz się Luke'a? – Spytała nagle. Rozmowa z Callistą chociaż na chwile odciągnęła jej myśli od straszliwej prawdy o jej rodzinie.
– Nie boję się go – odcięła się Callista. – Po prostu ja i on… No… Przez pewien czas byliśmy kochankami. –
SHayley usiadła gwałtownie, opuszczając bezwładnie ręce po bokach.
– Uratował mnie… To znaczy chciał to zrobić za wszelka cenę. Zrobiła to jedna z jego uczennic. Ale przez to straciłam możliwość posługiwania się mocą. Stałam się nikim i niczym. Opuściłam Luke'a. Musiałam, dla jego własnego dobra. To przeszłość, nie pytaj mnie o nic więcej. Jego też nie. –
Jej głos na nowo stał się miękki:
– Nie chcę by sobie o mnie przypomniał, by usiłował mnie odnaleźć, albo co gorsza zaczął się zastanawiać nad tym, czy zrobił absolutnie wszystko żeby mi pomóc, biorąc na swoje barki w ten sposób kolejny ciężar i kolejną odpowiedzialność, która tak naprawdę nie spoczywa na nim. Teraz ma inne sprawy o które się martwi. Ja nie zamierzam być kolejna. –
Odwróciła się lekko.
– Musze na razie znikać – odezwała się nagle. – Porozmawiamy jeszcze potem. Ty też się nie przejmuj. I tak już masz kłopoty, martwisz się o innych i tak dalej… No… Uważaj na siebie. I nie daj się zabić. –
Powiedziawszy w niezwykle prosty sposób to co miała do powiedzenia zniknęła tak nagle ja się pojawiła, a Shayley znowu została sama, nie mogąc jednak w pełni zastosować się do rady Callisty i nie myśleć o niej. Wręcz przeciwnie. Zaczynała myśleć jeszcze bardziej, zastanawiając się od teraz jak uratować nie tylko siebie, ale i też ja.
XII
Shayley dawno nie czuła się tak bezsilna. Mogła użyć mocy by chociaż postarać się uwolnić, lecz jej myśli były tak rozbiegane, ze nie potrafiła się zkoncentrować. Cały czas zadawała sobie pytanie, kim jest uw sith który ją porwał? Czego od niej chce? Czy zamierza wykorzystać ja jako swoje narzędzie, czy tylko jako przynętę do zwabienia Luke'a?
– Chyba właśnie tak musiał czuć się Wedge gdy zchwytał go Vader – przebiegło jej mgliście przez myśl.
Poczuła ścisk w gardle. Do tych wszystkich mysłi i pytań dołączyło wspomnienie jej nie dawnej wizji, które rozbiło ja kompletnie. Poczuła nagły atak paniki i omało ponownie się nie rozpłakała.
– Nie ma emocji, jest spokój… – Powtórzyła szeptem kilka razy fragment kodeksu Jedi, który tak często cytował i wpajał jej Luke za czasów gdy jeszcze była jego padawanką, a co teraz ona sama nie ustannie przypominała Ariannie.
Drzwi celi w której była przetrzymywana otworzyły się nagle. Dostrzegła tego samego mężczyznę, który zaatakował ich na Jawinie oraz porwał ja samą.
Uniosła się na łokciach by przyjrzeć mu się uważniej niż do tej pory.
Mógł być zaledwie o kilka lat starszy od niej. Miał czarne, sięgające mu do ramion włosy i brązowe oczy, w których widać było okrucieństwo drapieżnika, który złapał swoja ofiarę w półapke. Jego wysoka, szczupła sylwetka górowała nad Shayley niczym kat. Do pasa miał przypięty ten sam miecz świetlny, który widziała jeszcze na Jawinie. Ten, który omało nie zabił jej oraz Luke'a. Ubrany był w długi czarny płaszcz, który wlókł się za nim po ziemi.
– Shayley Starlightt – odezwał się głosem, który mógł uchodzić za przyjazny. W Shayley jednak wywołał burzę różnorodnych emocji.
– Z kąt wiesz kim jestem? – Spytała, starając się zapanować nad złością.
– Mam swoje sposoby żeby się tego dowiedzieć – odpowiedział, a jego twarz wykrzywiła się w czymś w rodzaju uśmiechu.
– Czego ode mnie chcesz? – Shayley zdołała usiąść. – Bez względu na to co by to było wiedz, że niczego się ode mnie nie dowiesz. Nie powiem ci ani jednego…
– Och nie, moja droga. – Nieznajomy postąpił kilka kroków do przodu. Dopiero wtedy Shayley dostrzegła swój własny miecz, przypięty przy lewym biodrze nieznajomego. – Niczego od ciebie nie chcę… Przynajmniej na razie.
– To dla czego mnie porwałeś? – Shayley spojrzała hardo na nieznajomego.
Nieznajomy nie odpowiedział> Zamiast tego postąpił parę kroków do przodu, przyglądając się dziewczynie nadal i obchodząc ja dookoła.
– Jesteś taka samotna – zaczął. – Taka nieszczęśliwa. Zagubiona… –
Mówił głosem, który zdawał się hipnotyzować.
– Jedyną wiarę i uczucia pokładasz w tym słabeuszu Skywalkerze. Imponuje ci. Myślisz ze zastąpi ci to co straciłaś kiedyś… Ze jest i będzie twoim opiekunem. –
Shayley poczuła ze blednie. Wyciągnęła rękę, chcąc dosięgnąć nieznajomego.
– Nie wiesz nic – zaczęła zapalczywie, lecz po chwili odetchnęła głęboko i odezwała się już spokojniej:
– Niczego o mnie nie wiesz.
– Tak? – Nieznajomy przystanął, patrząc na nią uważnie. – Nie masz nawet pojęcia ile mamy ze sobą wspólnego. My oboje.
– W co ty grasz? – Shayley starała się być spokojna.
– Zobacz. Popatrz mi w oczy. Nie przypominają ci kogoś? –
Nieznajomy pochylił się, a wtedy Shayley dostrzegła wyraźniej jego oczy. Na ich widok poczuła dreszcz. TO były te same oczy, które widziała u kobiety z wizji. U tej wyrodnej matki.
– Gdzieś je widziałam… – Zaczęła niepewnie, nie wiedząc dla czego to mówi. – Pewna kobieta…
– Tak! – Nieznajomy wyprostował się ze złością. – Ta kobieta, którą widziałaś w swojej wizji… To moja matka. Moja wyrodna matka! Pozbyła się mnie jak wyrzutka, gdy tylko dowiedziała się jakie mam umiejętności. Bała się ze stanę się taki sam jak mój ojciec… Jak mój cholernie słabowity i naiwny ojciec! –
Urwał oddychając ciężko.
– Widziałem twoja wizję. Wyczułem twój wstrząs – ciągnął już łagodniej. – I wtedy tak naprawdę zrozumiałem kim jesteś i co to wszystko znaczy. Powinienem teraz zrobić z tobą to samo, co zrobiłem z moim ojcem. Zabiłem go, rozumiesz? Zabiłem swojego ojca. Był taki sam jak ci wszyscy jedi. Taki sam jak twój Skywalker. –
Shayley potrząsnęła głową. Informacje atakowały ją zbyt szybko. Usiadła, chcąc spojrzeć na nieznajomego.
– Zabiłeś własnego ojca – zaczęła zimno. – Niczego innego bym się po tobie nie spodziewała. W końcu jesteś sithem. Sithem, który się nie nawróci. W którym zgasło dobro. Zamknąłeś sobie drogę ku jasnej stronie mocy…
– Przestań mi tu prawić komunały – prychnął. – Gadasz jak typowa jedi. Tak. Spotkałem nie dawno swojego ojca. Wiesz co mi powiedział? Powiedział mi to samo co ty. Chciał mnie nawrócić. Powiedział, ze wybacza mi wszystko co zrobiłem. Że wybacza mojej matce to, ze go nie akceptowała. Odszedł od niej, bo taka była jej wola. Ale powiedział ze ma nad kim czuwać. Ma kogoś, nad kim sprawuje opiekę, chociaż ten ktoś w cale o tym nie wie. –
Urwał ponownie.
– Jego córka była tak samo traktowana przez moja matkę jak on. Dla tego zesłał na nią wizję. Kazał jej uciekać od matki. Strzegł ją przed niebezpieczeństwami. Zjawiał się przy nie gdy spała… A gdy była jeszcze w domu razem z nim, śpiewał jej do snu by ją uspokoić, by uchronić ją przed gniewem matki.
– Dla czego mi to mówisz? – Spytała Shayley, choć bała się zadać to pytanie.
– Mówię ci to dla tego, ponieważ mój ojciec… Był dla mnie nikim. Wyrzekłem się go. Wyrzekłem się mojej matki i mojej siostry. Nie słyszałaś o morderstwie mojego ojca. Nic dziwnego. Działał z ukrycia, pod przybranym nazwiskiem by nikt go nie rozpoznał. Wielu Jedi tak się ukrywało przez lata. Ale ja go znalazłem. Wiedziałem o nim wszystko. Mój ojciec tak naprawdę nazywał się… –
Wstrzymał oddech, a po chwili wyrzucił z siebie z obrzydzeniem w głosie:
– Nazywał się Luke Starlightt. –
CDN.